poniedziałek, 29 lutego 2016

Busikiem Po Bezdrożach - część V

Część I - klik
Część II - klik
Część III - klik

Część IV -klik


Busikiem Po Bezdrożach - część V


Po kilku godzinach jazdy wzdłuż wybrzeża, a następnie autostradą w stronę Tirany, gdzie były progi zwalniające w postaci źle spasowanych poziomów dróg( szczególnie przy mostach) i ograniczeniach do 20km/h docieramy do Szkodry.  W centrum panuje niezły harmider. Zewsząd zalatuje ostro zapachem ryb i ich wnętrzności oprawianych na przydrożnych straganach, setki ludzi i istny chaos na drodze. Udaje nam się wydostać z miasta i udać w kierunku Theth. Po drodze mijamy nowo postawiony budynek na środku pustkowia, prawdopodobnie będzie to więzienie. Nic tylko uciekać i chować się w górach :P
Nastawieni na ciężkie przeprawy i kamieniste drogi wciąż jedziemy asfaltem. Gładki , czarny, dopiero co położony asfalt, ciągnie się i ciągnie. Daniel zaczyna się załamywać. Kilka lat temu przeprawiał się tamtędy motocyklem i był to jeden z trudniejszych do pokonania odcinków... Tymczasem suniemy gładko po asfalcie, a jedyną przeszkodą z jaką przystaje nam się zmierzyć to ogromny pojazd wyprawowy, który zajmuje szerokość niemalże całej drogi, a nam przyszło spotkać się z nim na zakręcie .  Wspinamy się pod górę, podziwiamy widoki, pogoda dopisuje. Po kilkunastu kilometrach w końcu trafiamy na szuter. Droga jest nie zabezpieczona żadnymi barierkami, po prostu suniemy po wąskiej kamienistej dróżce, biegnącej wzdłuż skarpy. Po drodze co chwilę mijamy tabliczki upamiętniające, a co ostrzejszy zakręt trafiają się tabliczki z nazwiskami 10-15 osób, które prawdopodobnie spadły w przepaść jadąc pasażerskim busikiem. Nie jest to zaskakujące, gdy patrzy się jak oni tam zasuwają pełnym piecem i to z pasażerami na pace ;o Po długiej wspinaczce, przychodzi nam zjeżdżać w dół doliny. Na razie jest spokojnie, jedynie co jakiś czas przychodzi mi przerysować busika o przydrożne gałęzie, gdy trzeba ominąć dziury. Dojeżdżamy do Parku Narodowego w Theth. Na wejściu podchodzi do nas pracownik parku i pyta czy chcemy zatoczyć pętlę przez góry. Zdecydowanie odpowiadamy, że tak. On przystanął, popatrzał na Tripiego i stwierdził, że nie damy rady, że mamy za mały prześwit i auto bez napędu na cztery koła. Możemy wjechać do parku, spędzić noc i wrócić tą samą drogą, tak nam doradził przesympatyczny pracownik, ale zrobimy jak będziemy uważać. W międzyczasie doganiają nas motocykliści z Czech, których mijaliśmy na postoju kilka kilometrów wcześniej.  Informują nas, że odpadł nam wydech. Cóż, pierwsza awaria w Górach Przeklętych. Na szczęście pękło tylko mocowanie tłumika i udało się go podwiesić z powrotem na kawałku łańcucha.
Postanowiliśmy zjechać do doliny, zjeść obiad i zastanowić się co dalej.  Daniel, mówi, że ma fajne miejsce zaraz za Theth. Polanka nad rzeką... która prawie wyschła, przynajmniej w jej górnym biegu. No to jedziemy... droga zaczyna robić się coraz bardziej wyboista, zamiast kamieni zaczynają leżeć głazy na drodze, a wyjeżdżone koleiny  są na tyle głębokie, że jakbym w nie wjechał to urwanie miski gwarantowane. Ciężka przeprawa, nie przekraczam 10km/h, praktycznie jadę na samym sprzęgle. Daniel coraz częściej musi wychodzić z auta i mnie przeprowadzać przez głazy, aż w końcu praktycznie cały czas idzie przed autem, kontrolując czy nie rozwalimy zaraz miski i skrzyni biegów o jakiś wystający kamień. Nie mogę jechać środkiem drogi, więc biorę koleiny między koła, a ostre gałęzie rysują dopiero co położony lakier na busiku. Serce mi pęka, gdy słyszę ten zgrzyt. W końcu pokonaliśmy takie uskoki na drodze, że odwrót był raczej nie możliwy, także w którą stronę byśmy nie pojechali i tak bylibyśmy w pupie z tym, że w jedną wiedzieliśmy co  nas czeka, a w drugą mogło być lepiej albo jeszcze gorzej. Docieramy na naszą polankę, wszyscy mamy dość kilkugodzinnego bujania w aucie, niczym kutrem rybackim w środku sztormu. Nerwy mam zszargane do końca. Jestem zezłoszczony na Daniela, że dałem się w to wpakować, że znowu go posłuchałem, ale nie powiem, podobało mi się.
Obóz rozbijamy nad rzeką, która już troszkę przybrała na sile. Lodowata woda, koi zmęczone ciała po całym dniu w kurzu i upale. Przygotowujemy obiad, zbieramy drewno na ognisko. Odwiedza nas stado owiec, które wypasało się w górach. Barry, próbuje zarywać do psa pasterskiego, kontrolującego swój rewir. 




Pod wieczór podjeżdża na motorze lokalny typek. Nie wygląda na bandziora, ale nie wygląda też na uczciwego człowieka z czystym sumieniem. Mówi łamanym angielskim. Pytamy się czy możemy tu zostać na noc czy ta polanka to jego teren. Nie ma z tym problemu. Dla przełamania pierwszych lodów częstujemy go kubkiem soku. Troszkę pogawędziliśmy, potem zapadła niezręczna cisza. Gościu zaczyna, gdzieś wydzwaniać i co chwilę na nas zerka. Baliśmy się, że może dzieli się z kimś nieprzyjaznym informacjami o naszym pobycie tutaj i czy czegoś nie kombinuje. Pożegnaliśmy się i nasz nowo poznany bandzior kolega odjechał do domu. Siedząc przy ognisku podziwiamy rozgwieżdżone niebo. Zero zabudowań, ciemność panująca na około funduje nam naprawdę przepiękny gwiezdny spektakl.  Barry, co jakiś czas zrywa się z ziemi i zaczyna warczeć i szczekać w ciemną otchłań. Cóż, zapewne jakiś dziki zwierz, nas obserwował. Mamy nadzieję, że był chociaż troszkę przyjaźnie nastawiony :P Oczywiście, nie mogłoby zabraknąć w takim momencie strasznych opowieści, z cyklu... piątka przyjaciół, samotna w górach, blablabla... Asia niemal się rozpłakała ze strachu, krzycząc na całe gardło. Przynajmniej cokolwiek nas obserwowało na pewno już uciekło ;P  Noc przeżyliśmy, ponownie nic nas nie zjadło. Nad ranem odwiedził nas z powrotem nasz znajomy na motorze. Zaoferował nam pokazanie okolicy za drobną opłatą. Nie skorzystaliśmy z jego oferty, natomiast zapytaliśmy , którędy lepiej jechać... Z powrotem czy brnąć dalej w nieznane. Oczywiście popatrzył na naszego busika i stwierdził, że łatwiejsza droga będzie z powrotem, bo dalej jest tylko gorzej, koleiny na głębokość kolana. Po krótkiej nardzie wyszło jak zawsze, wszystkim jest już obojętne, Daniel chce dalej, to moje auto więc ja mam decydować. Cóż, wcześniej było ciężko, teraz ma być jeszcze ciężej, ale przygoda to przygoda - jedziemy w nieznane. Początek zapowiada się nieźle, dnia poprzedniego nabrałem już troszkę skilla, więc jechałem też znacznie pewniej i szybciej. Droga faktycznie, robi się coraz gorsza, aż w pewnym momencie trafiamy na zwężenie. Nie jestem w stanie wziąć kolein między koła, pozostaje nam albo wjechać 2 kołami na betonowy murek, który trzymał pobocze nad kilkunastometrową skarpą albo podsypywać kamienie i próbować wyrównać drogę. Decydujemy się na rozwiązanie numer jeden. Daniel nas nakierowuje, a my posrani w środku, nic nie widząc powoli jedziemy po murku. Po chwili przejeżdżamy mostkiem nad rzeką i zaczyna się wyjazd z doliny. Podjazdy są dosyć strome, w dodatku sama glina i głazy. Jakby popadało to jesteśmy w tyłku, bo byśmy nie dali w błocie wyjechać na górę. Koleiny faktycznie momentami są strasznie głębokie, ale przejeżdzając przez krzaki udaje się pokonać, przywykłem już do dźwięku rysowanego lakieru i chciałem jak najszybciej wydostać się z tych przeklętych Gór Przeklętych :P Przez cały dzień przejechaliśmy około 15-20km... Nie wiedzieliśmy ile nam zostało. Daniel stwierdził, że wydawało mu się, że ta pętla jest  troszkę krótsza. Powoli zaczynało kończyć się nam paliwo, jedzenie oraz papier toaletowy, a droga była coraz to gorsza, gdybyśmy teraz rozwalili miskę to nie byłoby za kolorowo. Do teraz uważam, że rozwalenie miski w Rumunii to był znak, że mamy uważać... Bo gdyby nie to, to na 10000% rozbiłbym ją  gdzieś teraz.  Zaczyna się ściemniać. Nocą nie pojedziemy, bo jest to zbyt niebezpieczne, natomiast nie bardzo jest gdzie rozbić namioty. W końcu udaje się znaleźć małą polankę, gdzie spędzamy noc. W dalszą drogę wyruszamy z samego rana z nadzieją, że w końcu znajdziemy asfalt i stację benzynową, bo wskazówka paliwa ledwie się dźwiga. Po około 30km i paru godzinkach jazdy, docieramy do asfaltu. Zatrzymujemy się w dogodnym miejscu na zaległą poranną kąpiel w rzece i chwilkę relaksu.  Zjeżdżamy ponownie do Szkodry, aby  nakarmić Tripciaka i udać się w stronę Czarnogóry. Zatrzymujemy się w Kotorze, gdzie pod wieczór wspinamy się na ruiny, skąd roztacza się przepiękny widok na całą zatokę. Naprawdę przepiękne miasto. 


Po śniadaniu obieramy kierunek na Chorwację, gdzie wybieramy się na zwiedzanie Dubrownika. Niestety jesteśmy strasznie zawiedzeni. Nie dość, że za jedyny parking w okolicy życzyli sobie ogromną stawkę w postaci 30zł/h to za wejście na mury miasta kasowali 50zł od osoby, co zabijało nas niewielki budżet. Odpuściliśmy sobie dalsze zwiedzanie Dubrownika i biegiem pobiegliśmy na parking żeby nie zaczęło nam naliczać 3 godziny... Szczerze, to wszystkie miasteczka jak Zadar, Szybenik itd. są dużo ładniejsze od Dubrownika. Znacznie spokojniejsze, tańsze i mniejsze tłumy się przez nie przelewają...  Z Dubrownika ruszamy w stronę Bośni i Hercegowiny. Odwiedzamy ponownie wodospady Kravice oraz Mostar, gdzie dopada nas nieziemska ulewa. Następnie obieramy kierunek dom. Niestety mamy już sobotę, a w poniedziałek trzeba wracać do pracy... Jednak Tripciak miał chyba odmienne zdanie i postanowił urwać sobie przewód zasilający turbinę w olej i wypluć cały olej na ulicę. Jest sobota, godzina 14. Znajdujemy się w jakimś niewielkim miasteczku. Bośnia to kraj Volkswagena, dlatego jestem pewien, że prędzej czy później znajdziemy taki przewód, jednak nie mogliśmy sobie pozwolić na nocowanie pod spożywczakiem, ani późniejszy powrót. Ponownie musimy wyładować cały bagażnik. Zdemontowanie przewodu zajmuję nam chwilkę. Następnie wraz z Danielem i Łukaszem zaczynamy poszukiwanie auto złomu bądź mechanika. Niestety jest sobotnie popołudnie, większość warsztatów jest już zamknięta, a gdy kogoś pytaliśmy o nie to niestety nie byli nam w stanie udzielić odpowiedzi. Po kilkudziesięciu minutach udaje nam się znaleźć mechanika. Akurat kończył robotę. Z pomocą translatora udało nam się dojść do porozumienia. Młody mechanik zadzwonił do swojego ojca - również mechanika. Ten przyjechał rozpadającym się fiatem, zabrał stary przewód i powiedział, że jedzie szukać nowego. Wrócił po półgodziny, z przewodem, ale z innego modelu. Końcówki  przewodów się zgadzały, więc je pociął, pospawał na nowo i z dwóch przewodów zrobił jeden. Skasował nas za to 60zł. Niestety troszkę się pomylił, a wręcz troszkę bardzo i musieliśmy mocno doginać przewód z nadzieją, że nie pęknie w innym miejscu. Ponownie wyjechaliśmy na drogę, co jakiś czas kontrolując stan przewodu. Następne kilkanaście godzin i prawie 1000km spędziliśmy w Tripciaku już bez żadnych przygód. Jedynie mieliśmy kontrolę na granicy Węgierskiej, która była dosyć mocno obstawiona przez straż graniczą i policję.  Z początku myśleliśmy, że polują na jakiegoś zbiega... Dopiero po powrocie do domu usłyszeliśmy o całej sytuacji z uchodźcami... Późnym niedzielnym rankiem przekraczamy granicę w Zwardoniu i ponownie jesteśmy w Polsce.
Tak zakończyliśmy kolejną wyprawę :)

P.S W tym roku szykujemy wyprawę do Rosji z zamiarem zdobycia najwyższego szczytu Europy. Prawdopodobnie wyruszymy na dwa samochody i mamy kilka wolnych miejsc. Jeśli jesteście chętni na wyprawę pełną przygód to śledźcie nasz profil na facebooku, gdzie wkrótce podamy więcej szczegółów :D

Dziękujemy również firmie ExpressMap za mapy i przewodniki po Bałkanach :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz