Busikiem Po Bezdrożach - część II
Nasza
leśna dróżka w większości była wyjeżdżona przez maszyny zwożące drewno z lasu
po wycince, także pomysł z wypchaniem busika na asfalt okazał się nie do końca
tak prosty, jak się nam z początku wydawało. Obmyślony plan polegał na
przepchaniu busika, a zarazem ustawieniu go tak, abyśmy mogli sprawnie go
pchnąć i wylądować na asfalcie, a następnie wykorzystując opadający teren
nawrócić i stoczyć się w dół...Jako, że brak wspomagania oraz opony AT/R
wymagały użycia znacznej siły aby wykręcić w miejscu zasiadłem za kierownicą, a
Daniel z Łukaszem próbowali mnie wypchać. Pierwsze pchnięcie było skuteczne,
przejechaliśmy około metra, po czym wpadliśmy w koleinę i ponownie utknęliśmy,
mokra glina skutecznie uniemożliwiała porządne zaparcie się. Rozkopaliśmy
muldę, jako, że busik był wstępnie
nakierowany w dobrym kierunku to zamieniłem się miejscem z Dominiką i
próbowaliśmy pchnąć w trójkę, jednak to nic nie dawało. W międzyczasie, gdy
chłopaki zabawiali się dalej z rozkopywaniem muldy, ja zająłem się naszym
bezpieczeństwem... rozstawiłem na poboczu trójkąt ostrzegawczy, a resztę
wyposażyłem w kamizelki odblaskowe. Asia miała za zadanie kręcić się koło
trójkąta, tak aby nadjeżdżający kierowcy troszkę zwolnili, tym bardziej, że zza
krzaków byliśmy słabo widoczni, a rumuńscy kierowcy lekkiej nogi nie mieli.
Udało nam się ponownie pchnąć busa, oraz zatrzymać się metr przed rowem tak,
aby mieć szansę z rozpędu przez niego przejechać. Aby ułatwić sobie sprawę, rów
wyłożyliśmy kawałkami drewna zebranymi po wycince oraz kamieniami, a dodatkowo na
górę położyliśmy deskę, którą wrzuciłem do auta tuż przed samym wyjazdem z domu
w razie gdybyśmy gdzieś się zakopali i trzeba by coś podłożyć... szkoda, że miałem
tylko jedną. Nadeszła pora na ostateczne pchnięcie, jednak Tripciak nie chciał
ruszyć z miejsca. W międzyczasie z dużą prędkością minął nas tir nic nie robiąc
sobie z trójkąta oraz Asi stojącej przy drodze, a Włoch jadący za tirem
rozjechał nam swoją Alfą ustawiony na poboczu trójkąt ostrzegawczy robiąc przy
tym zza opuszczonej szyby aferę za to, że rozjechał nam trójkąt. Co za gość.
Cóż, przynajmniej miłe starsze małżeństwo widząc całe zajście, zatrzymało się i
starało nam się pomóc wydostać z opresji. Tym razem już w czwórkę udało się ruszyć
busika z miejsca, jednak, gdy koło najechało na deskę, ta się przesunęła, a my
wylądowaliśmy ponownie w rowie. Ekstra. Teraz bus już był nie do ruszenia bez
pomocy liny. Jednak sposób w jaki mieliśmy wytargać Tripciaka nie do końca mi
się podobał. Wyciągnięcie go na wprost odpadało, gdyż na pewno znalazłby się
jakiś kierowca rumuńskiego bombowca, który mimo prób chwilowego zatrzymania
ruchu próbował by przeciąć rozciągniętą linę między samochodami. Widząc nasze
zmagania zatrzymała się również mała ciężarówka z której wyskoczyła młoda ekipa
chłopaków. Nasz nowo poznany dziadziuś, który nam pomagał wytłumaczył po
rumuńsku o co chodzi, więc chłopaki nie czekali i od razu przystąpili do
działania. Podpięli stalową linę i pod kątem 90stopni na pełnej petardzie
przeciągnęli Tripciaka przez rów, na nic prośby żeby zrobili to w miarę powoli.
Ból dla moich oczu, ale udało się znaleźliśmy się na asfalcie, fakt, że
wyciągnęli nas nie w tą stronę co trzeba, mimo tłumaczenia jak mają to zrobić.
Szybki uścisk dłoni i każdy pojechał w swoją stronę, a my zostaliśmy na drodze.
Jako, że było z górki to stoczyłem się kawałek tyłem do zakrętu, lekko przy tym
nawracając, a Daniel z Łukaszem wyczekując odpowiedni moment, gdy z żadnej
strony nikt nie nadjeżdżał pchnęli mnie
w przód i byłem ustawiony zgodnie z kierunkiem jazdy. Pozostało tylko stoczyć
się kilkaset metrów w dół i zastanowić się, co dalej ?! Najpierw Daniel
zdemontował miskę, aby zobaczyć poziom zniszczeń. Dziura była ogromna, nie do
połatania, dodatkowo poszły dwa pęknięcia od uderzenia w głąb miski. Z początku
był pomysł znalezienia kawałka stali, czy blachy i wklejenia jej na silikonie
od środka miski, jednak takie rozwiązanie podziałałby zapewne tylko przez
chwilkę, a my stracilibyśmy zapas oleju, którego i tak mieliśmy raptem 2,5l.
W
międzyczasie przyszedł do nas pracownik pobliskiego domu( w sumie to była
restauracja) informując nas, że jest to teren prywatny i szef każe zapłacić za
postój. Tyle przynajmniej zrozumieliśmy. Przybliżając postać naszego
dozorcy...Hmmmm, przypominał on dzwonnika z Notre Dame, tylko, że dodatkowo na
nosie miał musztardowe szkła grubości 1,5cm, w tym jeden okular miał wybitą
dziurę centralnie na środku. Na nic były nasze próby tłumaczenia, że mamy
awarię, mało pieniędzy, pokazaliśmy mu miskę tłumacząc engine/silnik/brumbrum
kaput. Postanowił on wezwać posiłki w postaci syna szefa, który miał rzekomo
mówić po angielsku... Angielski kilkunastoletniego chłopca kończył się na
powiedzeniu "Hello" i tyle było z dalszej gadki. Dogadaliśmy się że, za
opłatą możemy zostać do rana. W sumie miejsce było całkiem okej, nieopodal
płynął strumyk, w którym można było się umyć, obok było palenisko, a przed
wszystkim było równo żeby rozbić namioty. Cena nie była wygórowana, myśleliśmy,
że gościu chce nas mimo wszystko naciągnąć jednak przechadzając się po okolicy zauważyliśmy na
drzewie tabliczkę z informacją o konieczności opłaty za postój. Korzystając z
obecności naszych gości na migi oraz symulując odgłos spawarki próbowaliśmy
dowiedzieć się czy jest możliwość pospawania gdzieś naszej miski, problem był
taki, że jest ona aluminiowa, co skutecznie utrudniało sprawę. Nasz niemalże
niewidomy dozorca postanowił nas zaprowadzić do znajdującej się kilkaset metrów
poniżej wioski cygańskiej, twierdząc, że jest tam osoba która ma spawarkę. O
matko, myślę sobie, mamy poważną awarię, a nieopodal nas mieszkają Cyganie, a
jak się nami zainteresują i przyjdą potem "pożyczyć" sobie nasze
rzeczy?! Sceptycznie nastawieni do tego, że znajdziemy tam kogoś z TIG'iem ruszyliśmy z Danielem i dozorca na poszukiwanie ratunku. Wchodząc na
plac zostaliśmy zeskanowani wzrokiem od stóp do głów przez mieszkańców. Nasz
dozorca wytłumaczył wodzowi o co chodzi, ten wziął miskę do ręki i od razu
stwierdził, że duraluminium nie pospawa. Tak ja myśleliśmy. Jednak powiedział
nam, że w oddalonym o 40km mieście tam już nam to zrobią. Wracając do busika
dozorca prawie wpadł pod ciężarówkę, chyba jej nie zauważył, a kierowca nawet
nie próbował wykonać manewru ominięcia przeszkody...Dosłownie widziałem, jak
nasz dozorca ociera się o kabinę ciężarówki, a potem zostaje odepchnięty na bok
przez pęd powietrza, ten jednak nic sobie z tego nie robił i szedł dalej. Chyba
często mu się to zdarza. Po powrocie wzięliśmy mapę i zlokalizowaliśmy miejsce,
gdzie musimy się udać. Po krótkiej naradzie Daniel stwierdził, że pojedzie sam
bo w pojedynkę łatwiej będzie łapać mu
stopa, a jako, że z zawodu jest spawaczem to łatwiej mu będzie wytłumaczyć co i
jak. Miska zapakowana do plecaka, Daniel wyruszył ratować nas z opresji. Ja w
międzyczasie oczyszczałem blok silnika z pozostałości silikonu zmywaczem do
paznokci, który podkradłem dziewczynom oraz płynem do naczyń. Jak na polowe
warunki efekt był zadowalający. Po około dwóch godzinach podjechało auto z
Danielem na pokładzie, a ten w ręku trzymał pospawaną miskę, ponownie kamień
spadł nam z serca. W skrócie z opowieści Daniela można napisać tyle, że przy
drodze wypatrzył szrot, gdzie poszedł szukać nowej miski, jednak jej nie
znalazł, ale go pokierowali do innego miejsca, gdzie może szukać pomocy, w
sumie to za opłatą gościu go tam podwiózł, z tamtego miejsca pojechali w inne,
gdzie miły Pan spawał w stodole aluminium. Miskę udało się pospawać, została
sprawdzona czy gdzieś jeszcze nie cieknie, potem po Daniela przyjechał ten sam
gościu podrzucając go do centrum miasta (oczywiście nie za darmo), gdzie
zatrzymał samochód, który podrzucił Daniela do nas, również zarządzali za to za
płaty. Po drodze Danielo kupił 5litrów oleju. Cała ta zabawa kosztowała nas 300zł.
Mi pozostało oczyścić pospawaną miskę z resztek starego silikonu, następnie ją
zamontowaliśmy.
Dziewczynom z nudów zaczyna odbijać :) |
Strumyk, który służył nam za prysznic |
Wy sobie jecie obiadaek, a ja muszę zdrapywać stary silikon ;( |
Pozostało nam odczekać aż silikon zaschnie, a że zbliżał się wieczór to postanowiliśmy odespać dzień i noc pełnych wrażeń i ruszyć nad ranem. Wieczór spędziliśmy na rozmowach przy ognisku. W nocy obudził nas hasał, a raczej Cygańscy biesiadnicy drący się na całe gardło śpiewając po pijaku jakieś pieśni, którzy zmierzali do owej restauracji na imprezkę. Troszkę się cykaliśmy, że postanowią sprawdzić kim jesteśmy i co tu robimy. Na całe szczęście albo nas nie dostrzegli albo nie mieli ochoty zawierać nowych znajomości. Nad ranem wyspani, umyci w pobliskim strumieniu, zjedliśmy śniadanko, a zaraz po nim nakarmiliśmy Tripciaka świeżym olejem silnikowym. Odczekaliśmy z półgodziny, składając przy okazji namioty i przepakowując busika... Aby dostać się do wlewu oleju musimy za każdym razem wyrzucić cały bagaż na zewnątrz. Wycieków na spawach nie widać, silikon trzyma, a nam nie pozostało nic innego jak ruszyć do Sapanty.
Po około 35 minutach docieramy do pierwszego celu naszej wyprawy, czyli do Wesołego Cmentarza. Jest to cmentarz inny niż wszystkie, głównie za sprawą lokalnego rzeźbiarza Ioana Stana Patraşa, który w 1935 roku wykonał pierwszy nagrobek przedstawiający scenki z życia zmarłego, czym dana osoba się zajmowała lub w jaki sposób zmarła. Hmmm, najczęściej powtarza się chyba motyw z potrąceniem przez samochód albo śmierć przy szklance wódki. Pod obrazkiem możemy znaleźć wesołe, dowcipne wierszyki pisane w pierwszej osobie, tak jakby to zmarły opisywał czym się zajmował na co dzień i jak zakończył swój żywot. W trakcie zwiedzania trafiliśmy akurat na mszę świętą, gdzie przed kościółkiem w szeregu stały stare babunie, które nuciły święte pieśni. Z początku stwierdziłem, że nie wypada im robić zdjęcia, jednak niemieccy turyści, którzy wysypali się z autokaru zaczęli strzelać foty niczym żołnierze z karabinu maszynowego, a babunie zaczęły pozować i się uśmiechać...Cóż, może były tam tylko na pokaz? Sam ustrzeliłem dwie fotki i tym akcentem udałem się do wyjścia, gdzie czekała już reszta załogi. Ruszyliśmy w dalszą drogę, jednak po przejechaniu kilkuset metrów spostrzegłem, że nie działa prędkościomierz. Super, pewno zerwała się linka prędkościomierza, jak dalej w takim tempie będziemy łapać usterki to szykuje się ciekawa wyprawa. Prędkościomierz nie był w sumie potrzebny, w końcu i tak troszkę przekłamywał, a prędkość kontrolowałem zerkając na wyświetlacz nawigacji. Jednak wraz z brakiem odczytu prędkości przestał naliczać na się przejechany dystans, który służył do obliczania ile pozostało nam paliwa w baku, gdyż zdarzało się, że w czasie poprzednich podróży wskaźnik paliwa postanowił nas raz na jakiś czas pocyganić . Tuż za Sapantą zjechałem na parking, po szybkich oględzinach na całe szczęście okazało się, że zgubiliśmy seger zabezpieczający i linka tylko wysunęła się z piasty. W ruch poszedł drut, taśma izolacyjna i trytytka. Miał być to chwilowy patent, póki nie dojedziemy do jakiegoś większego miasta lub nie znajdziemy jakiejś T-trójki na szrocie. Patent przejechał z nami ponad 4000km i działa do dnia dzisiejszego :)
Kolejnym punktem naszej wyprawy była trasa Transfogarska. Z
Sapanty prowadziła tam praktycznie jedna droga, która w pewnym momencie była
remontowana i postawiono objazd przez lokalne wioski... Znaki prowadzące objazd
w pewnym momencie zniknęły, podobnie jak drogowskazy, co spowodowało, że się
troszkę pogubiliśmy. GPS również nie był w stanie nam pomóc, więc pozostało nam
jechać dalej. Droga prowadziła przez malownicze góry Marmaroskie, widoki były
przecudne... Tak jakby puścić trasę przez Połoninę Wetlińską. Droga prowadziła
raz to szutrem, raz asfaltem, po serpentynach. Straciliśmy kilka godzin, ale
kto by się tym przejmował jadąc przez takie tereny, przynajmniej mieliśmy
rozgrzewkę przed Fogaraszami. W końcu udało nam się dotrzeć do głównej drogi.
Resztę dnia spędziliśmy w trasie żeby nadrobić stracony czas. Planowo
chcieliśmy znaleźć się zaraz przy początku trasy Transfogarskiej, co nam się udało.
Miejsce na nocleg znaleźliśmy praktycznie po ciemku nad rzeką Olt. Rano jednak
przegonił nas stamtąd właściciel gruntu. Bez śniadania ruszyliśmy w dalszą
drogę. Daleko nie mieliśmy, więc raptem
po niecałej godzince jazdy udało nam się znaleźć miejsce na śniadanko oraz
lodowaty prysznic nad rzeką Cartisoara,
nieopodal podnóża Gór Fogarskich. Widok robił wrażenie, jednak śmieci leżące
wszędzie na około psuły całą atmosferę.
U podnóża Fogaraszy |
Śniadanko oraz suszenie namiotów |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz