Busikiem Po Bezdrożach - część III
Wycieczkę w góry rozpoczynamy od przechadzki po
stoiskach w celu zakupienia mapy Fogaraszy. Udaje nam się taką znaleźć za
18RON, niestety poza zaznaczonymi szlakami nie ma nic więcej, szczególnie
doskwierał nam brak czasów przejścia, których nie było nawet na szlaku. Przed
wyjazdem starałem się znaleźć jakieś informację na temat wejścia na Moldoveanu
. Na jednym z blogów wyczytałem, że wędrówka tam i z powrotem zajmuje około 3
dni, Google Maps pokazało niecałe 4h, a ratownicy w schronisku stwierdzili, że
to jakieś 10h wędrówki, w jednym z magazynów górskich, który zabrała ze sobą
Asia pisali również o 3 dniowej wyprawie, więc taki czas przyjęliśmy. Dla nas to nie problem, mamy namioty i
wałówkę, można iść. Jednak na zdobycie najwyższego szczytu Rumunii mieliśmy
tylko 2 dni. Pierwsze podejście i jedyny drogowskaz z podanym czasem przejścia
(1h) wiódł na przełęcz nad schroniskiem,
podejście było dosyć strome i skaliste, miejscami bardzo śliskie, ale że była
to jedna z atrakcji przy trasie Transfogarskiej nie mogło tam zabraknąć
niedzielnych turystów wdrapujących się w białych trampkach, bootkach czy
japonkach. Myślałem, że takie widoki to tylko u nas. Wejście do pierwszego
punktu wędrówki zajęło nam około 30 minut. U góry Dominika przypomniała sobie,
że zapomniała zabrać z samochodu tabletek bez, których nie może dalej iść. Cóż,
było już późno, czasu mało, a do przejścia kawał drogi. Zostawiłem plecak i
postanowiłem, że po nie zejdę, bo tak będzie szybciej. Zafundowałem sobie
trening skyrunningu, z góry zbiegłem dosyć szybko, wziąłem co trzeba i czekało
mnie ponowne podejście... całość obróciłem w 50minut. Uda i łydki poczułem niemiłosiernie, cóż serce kocha, ale nogi Dominikę to znienawidziły :P Na całe
szczęście, w nagrodę u góry czekała na mnie pajda chleba z kremem czekoladowym
i buziak. Ponownie zarzuciliśmy plecaki na plecy i ruszyliśmy dalej. Już po
chwili zniknęli wszyscy niedzieli turyści, szlak stał się niemalże pusty. Na
około otaczały nas coraz to piękniejsze widoki, lecz szlak stawał się coraz
bardziej wymagający, od stromych, miejscami niemalże pionowych zejść po podobne
wejścia, zaczęły się pojawiać łańcuchy.
Drogowskazów jak nie było ta nie ma, jedynie raz na jakiś czas pojawia
się wyblakłe od słońca czy zmyte przed deszcz oznaczenie szlaku. Daniel zastanawiał się jak Barry będzie dawał sobie
radę w górach. Jednak Barry to nie jest zwykły kundelek, to raczej mieszaniec
kozicy górskiej z psiakiem. Nigdy nie
widziałem (nawet na filmach), aby pies tak świetnie dawał sobie radę w skałach,
spokojnie wdrapałby się na Rysy , a i Orla Perć pewno nie byłaby mu straszna
gdyby mógł wejść do TPN ;D
Powoli, za górami zaczęło chować się słońce. Był to
znak, że należy szukać miejsca na nocleg, co nie było łatwe, ze względu na brak
płaskiej powierzchni. W końcu udało nam się znaleźć miejscówkę, ale strasznie
wiało. Daniel postanowił na lekko wdrapać się przez grzbiet na drugą stronę
góry i rozeznać się w okolicy. Okazało się, że po drugiej stronie przełęczy
jest jeziorko - takie mini Morskie Oko, dodatkowo osłonięte od wiatru. Jednak
aby się tam dostać musieliśmy zejść po bardzo stromej ścianie, która na dodatek
była porośnięta trawą. Danielo stwierdził, że to mniej więcej tyle co podejście
na grzbiet, czyli jakieś 5-10min. W drodze w dół okazało się, że chyba troszkę
źle oszacował odległość, gdyż zajęło nam to ponad pół godziny, ale ja go znam,
specjalnie tak powiedział żebyśmy nie marudzili żeby zostać po zawietrznej
stronie, Ty cwaniaku Ty :P Miejsce na biwak superowe, jeziorko, strumyk
wypływający ze zbocza z lodowatą wodą. Przyszła pora na długo wyczekiwany
obiad. Kilkanaście kilometrów z ciężkimi
plecakami dało nam w kość, więc pochłonęliśmy troszkę za dużo naszej dziennej
racji żywnościowej. Ba, każdy był dalej głodny. Niestety brak drewna
uniemożliwiał nam rozpalenie ogniska, więc chwilę porozmawialiśmy na trawce,
przy okazji podkręcając atmosferę o kręcących się tutaj niedźwiedziach i
wilkach. Na całe szczęście mieliśmy Barrego, który służył jako system wczesnego
ostrzegania. W nocy troszkę zmarzliśmy, w końcu mieliśmy letnie śpiwory, a w
nocy był przymrozek ;) Przy okazji nic
nas nie zjadło, jednak sen mieliśmy dosyć płytki - przynajmniej ja. Głównie za sprawą biegających wokół nas
świstaków.
Spałaszowaliśmy resztkę chleba na śniadanie i
zostaliśmy bez jedzenia, także wydłużenie wędrówki o kolejny dzień nie
wchodziło w rachubę. Wydostanie się na szlak z naszej miejscówki zajęło nam
godzinę! Masakra. Weszliśmy na kolejny szczyt, jednak ni widu nie słychu o tym
najwyższym. Odnaleźliśmy się na mapie, okazało się, że nawet nie jesteśmy w
połowie drogi, zbliżało się południe, więc musieliśmy zdecydować czy idziemy
dalej czy zawracamy. Z miejsca w którym
się znajdowaliśmy, mieliśmy około 8h drogi do samochodu i 6h na
wymarzony szczyt. Postanowiliśmy
zawrócić, gdyż 14godzinna wędrówka bez jedzenia mogła się zakończyć kłopotami..
Nie wiedzieliśmy co nas czeka dalej.
Droga powrotna zaczęła dawać nam w kość, nogi stawały się coraz bardziej
miękkie, wtedy stwierdziliśmy, że odwrót to była dobra decyzja, po prostu nie
dalibyśmy rady obrócić w dwie strony w jeden dzień, no chyba, że na lekko bez
plecaków. Pod wieczór zmordowani wracamy do busika, który grzecznie na nas
czekał. Na całe szczęście nikt go nie
zrzucił ze skarpy, ani nie próbował pożyczyć sobie czegoś od nas :) Zostało nam
tylko znaleźć miejsce na nocleg i nawpierniczać się za cały dzień. Powiem tyle, polskie Karpaty są pięknie, ale
rumuńskie je przebijają kilkukrotnie. Zapewne za sprawą braku ludzi na szlakach
- w ciągu 2 dni spotkaliśmy może z 12 osób (i to polaków) oraz możliwości
biwakowania na dziko. Pełen kontakt z naturą. Cisza, widoki i spokój. Jedno
jest pewne, na pewno tam wrócimy!
Ruszyliśmy w stronę zamku Draculli -tego
prawdziwego. Ostatnią gotówkę wydaliśmy na mapę, więc aby wejść na ruiny
musielibyśmy jechać do miasta i wrócić z powrotem...troszkę nam się nie chciało
tak kręcić, więc zaczerpnęliśmy informacji. Dowiedzieliśmy się, że ogólnie nic
ciekawego tam nie ma, za zdjęcia trzeba płacić, a opinie innych turystów były
niezachęcające. Sprawa prosta, kiedyś i tak tu wrócimy to wejdziemy i
zweryfikujemy prawdę. Taaak nam podpowiadały wygłodniałe brzuchy.
W końcu udało
nam się znaleźć miejsce na nocleg. Strumyk jest, można się wykąpać, ale
najpierw kolacja. Na nasze nieszczęście okazało się, że rozczelnił się 5litrowy
słoik z fasolką po bretońsku, przywiezioną jeszcze z Polski...Masaaaakra, tyle
jedzenia do wyrzucenia :( Pozostaje nam makaron z sosem. Najedzeni, wykąpani i
potwornie zmęczeni położyliśmy się spać, aby z samego rana wyruszyć w
najdłuższą trasę w ciągu całej wyprawy, czyli 24h jazdy non stop przez zadupia,
lokalne drogi, dróżki i góry.
Kolejny dzień spędziliśmy w samochodzie, po drodze przejeżdżaliśmy
przez cygańskie wioski, które nie wyglądały za ciekawe. Dobrze, że Tripciakowi nie przyszło do głowy,
a raczej silnika zrobić tam postoju. Rzuciliśmy okiem na mapę i znaleźliśmy
drogę omijającą Sofię i krótszą o jakieś 60km, wyglądało to obiecująco. W
czasie drogi okazało się jednak, że trafiliśmy na coś w rodzaju trasy
Transfogarskiej ale w wydaniu Bułgarskim (tak sobie ją nazwaliśmy)... Uboższej
tylko o piękne widoki, ale liczniejszej w zakręty. Wspinaliśmy się pod górę,
następnie zjazd z góry, wszystko fajnie ale na górzystym odcinku nie było
prawie w ogóle prostej drogi, same serpentyny. Załodze z tyłu zaczęło aż robić
się nie dobrze. Nie dziwię się, w końcu
taką drogą jechaliśmy dobre 2 godziny. Brak wspomagania dawał się we znaki,
bicepsy miałem spompowane jak po całym dniu na siłowni :)
Chcieliśmy skrócić, a wyszło na odwrót :) Cóż, to
takie w naszym stylu. Przynajmniej było ciekawie. Po drodze mijaliśmy opuszczone
domy, budynki pokomunistyczne, nie dziwię się, że nikt nie chciał tam mieszkać
z takim dojazdem. Po kilkunastu
godzinach dojeżdżamy do Macedonii, po przekroczeniu granicy krajobraz zmienia
się diametralne, jest po prostu czysto. Zatrzymujemy się na stacji, aby
skorzystać z Wi-Fi i sprawdzić aktualne kursy walut. Przeliczamy koszt paliwa i
wychodzi nam niecałe 3,50zł za litr, więc tankujemy pod sam korek. Zbliża się
godzina 4 rano, za kierownicą spędziłem prawie 1000km. Dojeżdżamy nad jezioro
Ochrydzkie, chcemy rozbić się na dziko, ale nie bardzo jest gdzie... jest
ciemno i jesteśmy zmęczeni. Decydujemy się spędzić noc na kempingu Rino. Rano
właściciel uczęstował nas darmową kawą - była przepyszna! O dziwo mówił całkiem
nieźle po polsku, dowiadujemy się od niego, że ten rok jest dla niego sezonem
polaków, co chwile gości kogoś z PL i boi się, że jego wątroba może tego nie
wytrzymać . Na kempingu spotykamy również polską ekipę w wypożyczonym
transicie, która wraca z Albanii.
Opowiedzieli nam oni jak to zostawali zatrzymywani przez policję czy przez
czarne BMW, które zajechało im drogę, gdzie ze środka wyłonili się groźnie
wyglądające Albance , jednak, gdy zobaczyli obce blachy to ich zostawili...
Ciekawe, troszkę nas nastraszyli, ale stwierdziliśmy, ze z ekipą wesołego
ogórka nikt nie będzie chciał zadzierać
Podładowaliśmy baterię, wysprzątaliśmy busika, usunęliśmy małe usterki i
zjedliśmy równie dobry obiad, za całość niewiele płacąc. Spodobała nam się ta
Macedonia, czysto, dobre i świeże jedzenie, a przede wszystkim jest tanie,
podobnie jak kemping. Do granicy mamy jakieś 5km, więc ponownie tankujemy do
pełna i przy okazji nabieramy paliwa do 5l butelki. Chcieliśmy zabrać kilka takich butelek, ale troszkę się cykaliśmy, że zaczną nas trzepać i wtedy stracimy cały zapas, Dlatego tym razem nie podejmujemy ryzyka. Przekraczamy granicę bezproblemowo.
Albance w mercedesach dziwnie się na nas patrzą, wyglądają troszkę jak ci na filmach
z terrorystami w roli głównej. Szybko również przekonaliśmy się, że przepisy
ruchu drogowego istnieją tylko na papierze. .. CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz