poniedziałek, 28 grudnia 2015

Busikiem Po Bezdrożach - część IV

Część I - klik
Część II - klik
Część III - klik




Busikiem Po Bezdrożach - część IV


Tuż po przekroczeniu granicy Macedońsko - Albańskiej udajemy się w kierunku pierwszego dużego  miasta - Pogradec.  Zadaniem na dzisiejszy wieczór jest odnaleźć bankomat i wypłacić gotówkę na dalszą część trasy po Albanii. Przemierzając drogę wzdłuż jeziora, co chwilę rzucają się w oczy powojenne bunkry, które teraz służą komuś jako lokum.  Wjeżdżając do miasta ogarnął mnie chaos, tutaj nie ma czegoś takiego jak kultura jazdy, stosowanie się do znaków czy ustępowanie pierwszeństwa. Kto ma większe jaja lub auto ,ten ma pierwszeństwo.  Zewsząd słychać  dźwięk  klaksonów. Na drogach mamy pełen kontrast. Możemy spotkać zarówno wóz zaprzęgnięty w osiołki jak i najnowsze BMW lub Mercedesy. W końcu udaje nam się odnaleźć bankomat i o dziwo zaparkować, chociaż to nie byłby  chyba największy problem, ponieważ lokalni potrafili zatrzymać się na środku pasa, zostawić auto i gdzieś sobie pójść blokując ruch, niczym się przy tym nie przejmując :) W czasie jak dziewczyny wypłacają gotówkę, podchodzi do nich żebrak. Chce, aby dać mu pieniądze. Fakt, zabawny dziadek, ale bez przesady, że wypłacając pieniądze zagląda przez ramie i chce żeby oddać mu to co się wypłaciło, aby następnie pokazywać na ekranie ile mamy mu wybrać pieniędzy. Nie  za bardzo chciał się od nas odczepić. Dopiero , gdy jakiś Albańczyk zobaczył nasze zakłopotanie  to coś mu nagadał, ale reakcja była jak grochem o ścianę, dziadek nie dawał nam spokoju aż do powrotu dziewczyn do auta. Misja wykonana, pieniądze wypłacone. Jedziemy dalej. Zatrzymuję się przed przejściem dla pieszych, przechodnie najwyraźniej nie wiedzą co się dzieje, zdają się być zakłopotani jakby obawiali się, że ruszę w momencie, gdy oni będą na pasach, jednocześnie zdziwieni, że ktoś ustępuje im pierwszeństwa.  Sytuacja to powtarza się praktycznie przed każdymi pasami.
 


Bliskość zabudowań oraz skaliste zbocza skutecznie uniemożliwiają nam znalezienie miejscówki na nocleg . Powoli  zaczynało się ściemniać, więc postanowiliśmy zatrzymać się na pierwszym lepszym kempingu. No dobra, nie pierwszym lepszym, ale na tym, gdzie z drogi rzuciły nam się w oczy ogromne pojazdy wyprawowe.
Pierwsze co przychodzi wtedy człowiekowi na myśl... Takim pojazdem to można bezproblemowo zimą jeździć po Syberii, a zaraz po tym... Ile to cholerstwo musi palić!
Cóż, Danielowi  od dłuższego czasu marzyła się chyba mocniejsza imprezka, niestety musiał obejść się smakiem, gdyż owe pojazdy należały do dwóch starszych niemieckich małżeństw, które raczej nie były skore do ostrzejszej posiadówy.
Woda w Ochrydzie po Albańskiej stronie pomimo wszędobylskich śmieci jest dużo czystsza niż po stronie Macedońskiej, wręcz przeźroczysta. Do tego łagodne kamieniste zejście, gdzie po stronie Macedońskiej dało się zapaść  w mule. W międzyczasie, gdy zajmujemy się czynnościami dnia codziennego , przybłąkał się do nas bezdomny psiak wielkości wilczura. To szczególnie spodobało się Barremu...aż za bardzo. Nie znaliśmy go od tej strony...  ;D Rano przychodzi nam się rozliczyć za kemping, dzień  wcześniej usłyszeliśmy cenę 5 euro. Z góry założyliśmy, że chodzi  o 5E za osobę, co już wtedy wydawało nam się dobrą ceną, ze względu na standard kempingu. Grzecznie idziemy zapłacić, każdy z piątakiem w dłoni. Pierwsza osoba zapłaciła, chcę zapłacić następny, a kasjer informuje mnie, że już zapłacone...Po czym z Dominiką tłumaczymy, że chcemy zapłacić za 2 osoby z tamtego ooooo pomarańczowego busika. Łamanym angielskim kasjer wypowiada "it's for all" i pokazuje 5E. Hmmm, okej... Nam się to podoba :) Euro od głowy za nocleg w takim miejscu?! Więcej wydalibyśmy na paliwo szukając miejscówki poza miastem. Opuszczamy kemping i ruszamy w stronę Adriatyku, do pokonania mamy jakieś 350km, ale za to po jakich drogach.
Szuter, szuter, dziury, szuter, kawałek dziurawego asfaltu, non stop kręcimy po serpentynach przez góry, temperatura sięga ponad 30 stopni, a nasz korbotronic nie daje już rady. Po drodze każdy znak drogowy jest naznaczony...śladami po kulach, ktoś się dobrze musiał bawić :)  Widoki są zróżnicowane. Raz to jedziemy przez górzystą pustynię, gdzie piasek zastępuje czerwona ziemia, aby zaraz to wjechać w las iglasty, gdzie pięknie pachnie olejkami eterycznymi i powietrze jest znacznie przyjemniejsze. Po drodze, przy czymś co wygląda na warsztat, rzuca mi się w oczy wrak T3, postanawiam się zatrzymać i zapytać o miskę olejową na zapas, niestety nikt nie mówi po angielsku, ale ołówek, kartka i migi umożliwiają nam porozumienie się. Wskazuję placem na transportera w krzakach, na kartce pisze magiczne 1.6TD i na wiszącym na podnośniku aucie pokazuję miskę na olejową. Albance zaczynają między sobą rozmawiać i po chwili prowadzą mnie do stodoły, a tam magazyn pełen najróżniejszych silników, niestety do busika nic nie było. To nie koniec poszukiwań, zostałem zabrany w krzaki za stodołą...bez brzydkich skojarzeń :D Albaniec wskazując ręką w pole zarośnięte ostrymi krzaczorami  informuje mnie o leżącym gdzieś tam silniku, po chwili przeczesywania terenu  pod stertą wysuszonych gałęzi, znajdujemy na wpół zakopany w ziemi kompletny silnik z T3! Odkopuję go, oglądam,  już mi się robi ciepło ze szczęścia, a tu psikus 1.6D ;( Prawie się udało, niestety miska była z wersji bez turbo. Ruszamy dalej, aby chwilę potem trafić na korek, pewno jakiś wypadek, albo coś nie tak z drogą. Naszym oczom rzuca się ogromy tłum ludzi idący środkiem drogi, za nimi powoli toczy się kilka samochodów. Jakaś manifestacja czy coś? Okazuje się, że to konwój żałobny. Nie bardzo wiem co robić, wyprzedzać poboczem czy czekać grzecznie, aż gdzieś odbiją w boczną uliczkę, nie znam ich kultury, może nie wypada? Jeszcze obrzucą nas kamieniami czy coś. Jednak po chwili pierwszy Albaniec w swoich Mercedesach, który był za nami zaczyna wyprzedać poboczem konwój, tłumowi  troszkę  się to nie podoba, ale jak tak dalej pójdzie to pół dnia będziemy za nimi jechać, więc decyduję się na podobny ruch. Dalsza część drogi mija bez większych przygód, jedynie zatrzymujemy się na obiad w dolinie jakiejś górskiej rzeki, do której prowadzi dosyć  stroma kamienista droga w dół, zastanawiam się czy pod nią potem wyjadę, jednak postanowiliśmy potraktować to jako test przed Górami Przeklętymi. Busik bez problemu wyjeżdża pod górę. Po drodze spotykamy ekipę z Polski w białym Vito, jadą w tym samym kierunku co my, więc wspominamy im o Blue Eye, przy którym wieczorem się spotykamy ponownie. Droga prowadzi chyba najładniejszą widokowo trasą jak dotąd - biegnie ona wzdłuż lazurowej rzeki Vjosa, która kontrastuje z zielonymi ogromnymi górami. 


Noc spędzamy na parkingu nieopodal naszego źródła. Wyrzucana woda ma raptem 10 stopni Celsjusza, ale z Danielem po całym dniu w upale i pyle decydujemy się na nocną orzeźwiającą kąpiel. Dowiadujemy się również, żeby nie kręcić się w pobliżu restauracji, ponieważ właściciel spuszcza na noc swoje Dobermany, które swobodnie biegają sobie w okolicy.  Z samego rana przed natłokiem turystów udajemy się zobaczyć nasze magiczne źródło o głębokości 50m, które wyrzuca 6 metrów sześciennych wody  na sekundę! Cóż, jak to dziewczyny skomentowały, ładniejsze oczka wodne mają w ogródkach :P Jednak lazurowa, krystalicznie czysta woda robi wrażenie. Nam się podoba. Pytamy się na pobliskim stoisku o możliwość kąpieli w źródle, podobno jest zakazana. Mamy już zawijać do busika, przy okazji wysłuchując lamentu dziewczyn, że jechaliśmy tu 350km żeby zobaczyć 50m oczko wodne, wtem lokalni zaczynają skakać z tarasu widokowego do źródła... Nie trzeba było długi czekać, obróciłem się na pięcie i sam zacząłem skakać.  Skok do 10 stopniowej wody był mega przyjemny, szczególnie  gdy na dworze temperatura zaczynała zbliżać się do trzydziestki. W końcu i Łukasz z Danielem się skusili na chwilę szaleństwa i wszyscy zaliczyliśmy po kilkunastu skokach.  Namawianie dziewczyn szło troszkę opornie, głównie za sprawą lodowatej wody. Jednak wziąłem sprawy w swoje ręce i wrzuciłem Dominikę w ubraniu, najpierw do źródła, a gdy już się zamoczyła to w końcu odważyła się na skok z tarasu. Po dłuższej zabawie w skoczków wszyscy zmieniliśmy zdanie, że jednak warto było tam przyjechać i oddać się dobrej zabawie.  Orzeźwieni ruszamy dalej w stronę Sarandy, a następnie wzdłuż wybrzeża obieramy kierunek na Szkodrę. Po drodze zatrzymujemy się przy jednej z zatoczek, gdzie postanawiamy dać sobie i busikowi trzy dni odpoczynku i pobyczyć się na plaży. W międzyczasie Daniel z Asią i Łukaszem wybierają się na pobliską górę. Daniel nieopodal bunkra znajduje kawałek pocisku z moździerza za czasów wojny Bałkańskiej. Ten to ma szczęście. Mi też udało się coś znaleźć. Siedząc na krześle i popijając kawkę zauważyłem, że pod Tripciakiem robi się mokra plama na piasku i z bloku silnika skapuje ciecz. Pierwsza myśl, puściły spawy na misce i kapie olej. Jednak po pomacaniu paluchem wyczuwam płyn chłodniczy. Ohhhh, znowu trzeba wszystko wywalić ze środka żeby dostać się pod pokrywę. Pękł zbiorniczek wyrównawczy i ucieka nam płyn. Na całe szczęście, pęknięcie zatrzymało sie na wysokości węża, przez który płyn wraca z powrotem do zbiorniczka, więc jeśli nie pęknie bardziej, to można jechać dalej, co jakiś czas kontrolując jego stan. Po trzech dniach błogiego lenistwa zajadania się pizza z pieca opalanego drewnem i spania na plaży, jedziemy  już prosto do Szkodry, skąd następnie odbijamy w tereny, które są odradzane do zwiedzania przez Polską Ambasadę w Albanii, mówili coś oni o przypadkach  zabitych w tych rejonach turystach, o bardzo realnym spotkaniu z ukrywającymi się w górach uzbrojonymi przestępcami oraz gangami narkotykowymi i takie tam rzeczy. CDN :)  



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz