Z końcem września rok akademicki zbliża się nieubłaganie. Po naszej tegorocznej wyprawie pozostał lekki niedosyt, więc wraz z Dominiką postanowiliśmy wziąć kilka dni wolnego w pracy i ruszyć przed siebie...Planów było sporo... Albo jechać wygrzewać tyłki gdzieś nad Adriatykiem albo przejechać rowerami wzdłuż polskiego wybrzeża czy znaleźć tani lot i pozwiedzać którąś z Europejskich stolic czy inne ciekawsze miejsca. Głowiliśmy się kilka dni, gdzie by tu jechać, co by tu robić, tyle rzeczy do zrobienia, ale czasu troszkę mało...W ten zapaliła się lampka nad głową niczym w kreskówce. Hola, hola przecież mamy Koronę Gór Polski do skończenia. Nie myśląc wiele zapakowaliśmy nasz sprzęt trekkingowy do busika i ponownie ruszyliśmy w trasę naszym ukochanym Tripciakiem w Sudety.
Wyjechaliśmy późnym wieczorem w czwartek, by nie tracić czasu rano na niepotrzebny kilkugodzinny dojazd, tylko iść od razu w góry. W końcu mamy tylko 5 dni na zdobycie 15 szczytów w paśmie Sudetów.
Po kilku godzinach jazdy, zjeżdżamy z autostrady i udajemy się w kierunku Świdnicy, z daleka widać zarys samotnej góry z ogromnym rozświetlonym na czerwono 136metrowym masztem należącym do stacji telekomunikacyjnej znajdującym się na szczycie góry. W końcu dojeżdżamy na przełęcz Tąpadła w Masywie Ślęży, gdzie spędzamy noc. Wstaliśmy o 6 rano, było troszkę chłodnawo, ale ktoś musiał nas nakarmić. Przygotowałem szybkie podróżnicze śniadanie ,czyli parówki z keczupem :) i troszkę po 7 byliśmy już na szlaku. Do wyboru mamy kilka szlaków turystycznych. My wybraliśmy żółty, który prowadził twardą ubitą drogą na sam szczyt. Po drodze mijamy wiatę turystyczną. Odpoczynek nie jest konieczny, więc maszerujemy dalej. Po drodze mijamy ścieżkę edukacyjną z tabliczkami na których zawarte są opisy roślin oraz zwierzyny lokalnie występującej.
Dominika cały czas się zastanawia dlaczego oni umieszczają na tablicy rysunkowego niedźwiedzia, skoro ich tutaj nie ma... Tłumaczę, że zapewne żeby przyciągnąć uwagę dzieci, ale jednak i ja się myliłem. Po 40 minutach docieramy na szczyt, gdzie znajduje się kościół, schronisko PTTK, stacja telekomunikacyjna oraz nieczynna wieża widokowa. Nie możemy nigdzie odnaleźć tabliczki umieszczonej na szczycie, więc poszliśmy poeksplorować troszkę okolicę. Udaliśmy się na nieczynną już wieże widokową. Właz był otwarty, problem w tym, że znajdował się 3 metry nad ziemią... Oczywiście z użyciem poręczy wpadłem na pomysł jak się tam wdrapać, ale późniejsze zejście, czyli skok z 3 metrów na twardy beton niebyło by za przyjemnym uczuciem, więc odpuszczam wygłupy i udajemy się do kościółka. W środku miła Pani otworzyła nam podziemia, gdzie znajdują się wykopaliska archeologiczne i kawałek ruin dawnego zamku. Przy wyjściu wrzucamy cegiełkę na ratunek tego kościółka i udajemy się do schroniska po pieczątkę do książeczek KGP, te jest otwarte od 9:00, więc pozostaje nam czekać prawie pół godziny. W międzyczasie dowiadujemy się, że owy niedźwiedź wywodzi się z kultu pradawnych obrzędów pogańskich oraz kamiennych rzeźb, które znaleziono na szczycie, dlatego stał się symbolem Ślęży. Doczekaliśmy otwarcia schroniska, przybijamy pieczątki, najwyższy szczyt Masywu Ślęży (Przedgórze Sudeckie) uważamy za zdobyty i ruszamy w dół, aby następnie udać się do miejscowości Komarno w celu zdobycia Skopca.
Na Skopiec nie prowadzi żaden szlak, więc trzeba pokombinować jak się na niego dostać. Tripi przywiózł nas za szlakiem żółtym biegnącym z miejscowości Komarno do miejsca, gdzie kończy się asfalt, tam też zostawiamy samochód i szutrową dróżką za szlakiem żółtym idziemy dalej przed siebie . Po około 2 minutach marszu docieramy charakterystycznego drzewa na którym poprzybijane są buty. W tym miejscu odbijamy mocno po skosie w prawo i dalej idziemy przez łąkę, po chwili w oddali widać zarys tabliczki wykonanej przez któregoś z pasjonatów górskich wędrówek z kierunkiem drogi na Skopiec. Droga po chwili łączy się z szlakiem niebieskim prowadzącym do sąsiedniego szczytu - Baraniec. Wychodząc z lasu, gdy zaczyna nam się panorama na pobliskie wioski, a po prawej stronie mamy maszty znajdujące się na szczycie Barańca odbijamy mocno w lewo - nie sposób nie zauważyć mocno wydeptanej dróżki przez las, dodatkowo na drzewie możemy znaleźć małą karteczkę ze strzałką na kopiec. Idąc przez las na drzewie dostrzegamy żółtą strzałka wskazująca drogę na szczyt. Cała droga zajęła nam aż 12minut! Chyba najszybciej zdobyty przez nas szczyt :) Góry Kaczawskie odhaczamy z listy. W 8 minut wracamy do samochodu i jedziemy na podbój trzeciego, a zarazem najbardziej wysuniętego szczytu KGP na zachód - Wysokiej Kopy.
Atak na najwyższy szczyt Gór Izerskich rozpoczynamy z Rozdroża
Izerskiego. Busika zostawiamy na jednym z dwóch ogromnych parkingów i
szlakiem zielonym rozpoczynamy wędrówkę. Droga początkowo biegnie przez
dobrze ubitą drogę pożarowa, następnie po około 15minutach marszu odbija
w prawo pod kątem 90 stopni i zaczyna się dosyć strome podejście. Da
się zmęczyć. Na całe szczęście jest to jedyne takie podejście w czasie
całej wędrówki. Następnie szlak biegnie przez piękny zielony lasek,
wędrówkę umilają nam przepiękne zapachy oraz ćwierkające ptaszki. Na
rozdrożu odbijamy mocno w prawo i dalej maszerujemy szlakiem czerwonym.
Raz to po prawej raz to po lewej znajdują się różne formacje skalne, z
których rozpościera się widok na okolice i pola w oddali. Po drodze
mijamy nieczynną kopalnię kwarcu Stanisław, gdzie szlak następnie
biegnie około 1,5km asfaltową drogą po czym odbija w prawo w las. Na
Wysoką Kopę również nie prowadzi żaden szlak, więc trzeba radzić sobie
samemu. Odnajdujemy się na mapie i po charakterystycznych punktach
staramy dotrzeć się na szczyt. W oddali słychać płynący strumyk, który
należy przejść. Kiedyś była tam kładka, teraz niestety już jej nie ma.
Wydeptaną w trawie dróżką docieramy na szczyt, niestety nic nie widać,
chwilkę kręcimy się po okolicy i w końcu udaje nam się odnaleźć
tabliczkę umieszczoną na jednym z drzew. Strzelamy pamiątkowe foto i
schodzimy na dół ponownie do czerwonego szlaku, ale już inna drogą,
którą odnaleźliśmy na mapie. Docieramy do wiaty turystycznej. Na niej
markerem namalowana jest strzałka w prawo z dopiskiem "Wysoka Kopa
500m". To na wypadek, gdyby ktoś szedł od drugiej strony szlaku lub
planował atak szczytowy drogą zza wiaty. Wiata bardzo przypadła nam do
gustu, w środku poza drewnianymi ławeczkami i stołami znajdowały się 2
duże miejsca, na których można by się przespać, docelowo zapewne służyć
mają jako półka na plecaki w czasie dużych wycieczek. Ajajaj szkoda, że
nie wzięliśmy ze sobą śpiworów bo zapewne spędzilibyśmy tam noc. Wracamy
tą samą drogą. Noc postanowiliśmy spędzić na parkingu, zrobiliśmy sobie
grilla oraz podgrzaliśmy na kuchence garnek wody żeby troszkę się
przemyć. Ściemniło się dosyć szybko, przeanalizowaliśmy mapę i okazało
się, że na śnieżkę według mapy musimy przeznaczyć prawie 7h!. Dziennie
mamy robić po 3 szczyty, a tu taki psikus. Troszkę po 20 leżeliśmy już w
busiku i odpoczywaliśmy przed kolejnym atakiem na szczyt.
Mieliśmy wstać o 6:00 jednak chłód oraz szarówka panująca na dworze
skutecznie nas do tego zniechęcała, łóżko okazało się silniejsze...
Wstaliśmy przed 9. Cóż za opóźnienie. Zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy
do Karpacza. Samochód zostawiliśmy na stoku narciarskim ze względu na
brak miejsc na parkingu bezpłatnym. Udałem się do pobliskiego baru, aby
dowiedzieć się czy można tam stać. Miła pani udzieliła mi szczegółowych
informacji, że miasto nie postarało się o znak zakazu wjazdu, straż
miejska nie może zatem dać mandatu i ludzie tam parkują, ale na własną
odpowiedzialność oraz przestrzegła nas, że mamy uważać wyjeżdżając bo
nikt nie dba o podjazd przez co kilka osobówek straciło już dokładki
zderzaka czy miskę olejową, rzuciłem okiem na te nierówności... po
naszej podróży po Albanii to żadne doły nam już nie straszne. Na szlak
wyszliśmy o 12:00, teoretycznie mieliśmy o tej porze być już w drodze
powrotnej ze Śnieżki. Trudno, dziś zrobimy tylko jeden szczyt. Drogowskazy pokazują 3,5 godzinny czas wejścia na szczyt. Z ciekawości
odpalam stoper i ruszamy. Początek bardzo wędrówki bardzo przyjemny.
Docieramy do schroniska nad Łomniczką, gdzie posilamy się batonikiem
oraz dogrzewamy ciepłą herbatą z termosu, ludzi nazbierało się co nie
miara. Droga zmienia się w wyłożoną kamieniami, aby po chwili zmienić
się w kamienne schody. Drogi, których nienawidzimy w Parkach Narodowych.
Jakbyśmy chcieli chodzić po schodach to byśmy sobie w bloku pochodzili
:P Cóż, pozostaje nam przecierpieć i iść dalej. Wzmaga się wiatr, który
po chwili zmienia się w wichurę. Na całe szczęście widoki rekompensują
wszystko. Po drodze mijamy ludzi w krótkich rękawkach, bez czapek, w
trampkach i botkach... trzęsą się biedactwa z zimna. Cóż, nie każdy
chyba wie, że jak na dole jest 20 stopni to u góry może być dużo zimniej
i warto wrzucić do plecaka bluzę oraz czapkę czy chociaż chustę. Po
drodze mijamy symboliczny Cmentarz Ofiar Gór nad którym znajduje się
wielki krzyż z napisem OFIAROM GÓR. Po chwili docieramy do schroniska
Dom Śląski, ludzi więcej niż w galerii handlowej. W końcu niedziela, a
do tego miejsca można niemalże dojechać kolejka... Stąd zapewne taki
tłok. Pozostało nam ostatnie podejście do pokonania, ludzi tyle,że
miejscami idzie sie kroczek po kroczku, gęsiego jak na skazanie... W tle
co chwile tylko słychać krzyki rodziców na swoje dzieci "Ubieraj tę
czapkę" "Załóż te rękawiczki" "Chodź tu bo jak ci wleje zaraz" Magia
wędrówek górskich pryska od razu. Szczyt spowiły jest w chmurach,
widoków nie ma żadnych. Robimy zdjęcie po Polskiej jak i Czeskiej
stronie, dzięki czemu przy okazji zdobywamy najwyższy szczyt Czech,
który zalicza się do Korony Europy. Zapomniałbym dodać, na szczyt
zamiast w 3,5h wdrapaliśmy się w 1h 35min. Zejście zajęło nam jeszcze
mniej, przez co pomimo kilkugodzinnego opóźnienia udało nam się ruszyć
tyłki w kolejne miejsce, czyli do Czarnowa, aby zdobyć najwyższy szczyt
Rudaw Janowickich.
Auto zostawiamy na parkingu przy śmietnikach. Parking może pomieścić z 3
samochody. Szlakiem niebieskim ruszamy na Małą Ostrą, droga wiedzie
przez las iglasty, którego igliwie pokrywa ścieżkę, tworząc miękką i
przyjemną warstwę, droga jest bardzo przyjemna, jednak trzeba uważać
aby się nie zgubić. Las jest dosyć gęsty, a ścieżka niekiedy rozdziela
się w 3 kierunkach... głównie za sprawą powalonych drzew, ale prędzej
czy później wszystkie łączą się w jednym miejscu. Oznaczenie niekiedy
zlewają się z tłem. Jednak wystarczy przystanąć na chwilę, wytężyć wzrok
i można iść dalej. Docieramy do Małej Ostrej, gdzie znajduje się punkt
widokowy oraz Konie Apokalipsy, czyli grupy granitowych skałek.
Następnie dobrze wydeptaną ścieżką biegnącą wzdłuż szkółki leśnej
docieramy do najwyższego szczytu Rudaw Janowickich - Skalnik. Na
szczycie Domiś dostrzega liska, niestety ten szybko czmychnął w zarośla.
Wracamy do punktu widokowego, gdzie robimy kilka zdjęć. Zaczyna się
mocno ściemniać więc postanawiamy schodzić powoli do samochodu.
Wieczorem dojeżdżamy do miejscowości Boguszów- Gorce, skąd biegnie
zielony szlak na najwyższą górę w paśmie Gór Wałbrzyskich - Chełmiec.
Noc spędziliśmy na parkingu u podnóża góry. Ponownie nie udało nam się
wstać o 6:00 usprawiedliwiając się, że mamy wakacje w końcu :) Szlak
biegnie, wzdłuż drogi krzyżowej ku pamięci górnikom, aż do rozdroża,
gdzie możemy iść ubitą szutrową drogą dojazdową lub żółtym szlakiem pod
strome podejście na przełaj, my wybieramy bramkę numer dwa. Na ściętych
drzewach dostrzegamy lisa, niespecjalnie nas się bał, ale zachowywał
dystans, gdy usłyszał, że czymś szeleścimy, od razu podbiegał pożebrać
troszkę. Domiś była wniebowzięta, ja strzeliłem parę fotek, akurat
aparatu to lisek chytrusek się bał. Posiedzieliśmy chwile z naszym nowym
przyjacielem i udaliśmy się na szczyt. Na górze znajdywała się wieża
widokowa, niestety chmury zasłaniały widoki, więc odpuściliśmy sobie na
nią wejście. Zapakowaliśmy się do auta i ponownie ruszyliśmy w stronę
kolejnego pasma -Gór Kamiennych. Auto zostawiliśmy pod schroniskiem PTTK
Andrzejówka. Podejście było bardzo krótkie, ale strome i dało nam
troszkę popalić. Nazwa szczytu - Waligóra nie wzięła się chyba bez
powodu. Ścieżka prowadziła po sypkim żwirze, który dosłownie usuwał nam
się pod nogami. Po 10minutach docieramy na szczyt. Widoków nie ma
żadnych, więc po chwili schodzimy na dół, a raczej zjeżdżamy ze żwirem w
dół.
Tego samego dnia udajemy się na podbój trzeciego szczytu - Wielkiej Sowy.
Wędrówkę rozpoczynamy szlakiem zielonym tuż za Przełęczą Sokolą.
Podejście nie sprawia nam problemów. Tuż przed szczytem dopada nas
unoszący się w powietrzu zapach ogniska i pieczonych kiełbasek... Od
razu pożałowaliśmy, że nie wzięliśmy swoich. Na szczycie znajduje się
wieża widokowa, niestety chmury zasłoniły widok, więc odpuściliśmy sobie
wejście. Cóż za pech, kolejna wieża i znowu chmury. Wokół ogromnej
drewnianej rzeźby sowy od kilkunastu minut trzymając się za ręce
zażarcie modlili się uczestnicy jednej z wycieczek...bardziej wyglądało
to jak jakieś pogańskie obrzędy, a w dodatku wraz z innymi turystami
czekaliśmy, aż skończą odprawiać swoje modły żeby zrobić sobie zdjęcie z
symbolem naszej góry... niestety z zegarkiem w ręku po 10 minutach
odpuściliśmy dalsze czekanie i zeszliśmy na dół do samochodu. Rozumiem,
wiara ważna rzecz, ale bez przesady.
Czas mieliśmy dobry, aż za dobry więc postanowiliśmy zdobyć czwarty
szczyt tego samego dnia. W tym celu udaliśmy do najciekawszego naszym
zdaniem miejsca, w czasie całej podróży, czyli do Parku Narodowego Gór
Stołowych. Wejście rozpoczęliśmy krótkim ale stromym żółtym szlakiem. U
góry zapłaciliśmy za wejście na trasę turystyczną i udaliśmy się na
spacer między skałami. Niektóre formacje robiły naprawdę spore wrażenie.
Trasa była ciekawa, miejscami przechodziło się przez bardzo wąskie i
niskie szczeliny... osoby troszkę większe albo z klaustrofobią mogą mieć
tam niemały problem. Na trasie co chwile rozlokowane są punkty widokowe
z przepięknymi widokami. Trasa turystyczna się skończyła, a do wyjścia
prowadziło kilkaset betonowych schodów. Na górę wybraliśmy się bez
analizowania mapy, stwierdziliśmy, że pieczątkę przybijemy później. Na
dole okazało się, że nasza trasa kończy się po drugiej stronie góry i
aby dostać się na parking możemy ją obejść szlakiem niebieskim lub
ponownie przez szczyt wrócić szlakiem żółtym, jednak do pokonania było
ponownie kilkaset schodów, ale już w drugą stronę, czyli pod górkę.
Dominika wróciła niebieskim szlakiem do busika a ja zdecydowałem, że
pobiegnę żółtym szlakiem na górę, wbiję pieczątkę do książeczki i zejdę z
drugiej strony. Troszkę się napociłem, ale po 20 minutach biegu przez
Szczeliniec Wielki byłem już na parkingu.
Zmęczeni ruszyliśmy w stronę Kudowy- Zdrój, gdzie uzupełniliśmy zapasy żywności, a następnie udaliśmy się w kierunku autostrady sudeckiej. Noc spędziliśmy na parkingu Pod Sołtysią Kopą, gdzie w nocy temperatura zbliżyła się prawie do 0 stopni, a my jeszcze nie dorobiliśmy się ogrzewania postojowego, więc troszkę zmarzliśmy. Rano ciężko było wychylić nosa spod ciepłej kołdry. Przygotowałem jajecznicę, a przepiękny widok rekompensował mi zamarznięte dłonie. Tuż po śniadaniu wyruszyliśmy na Orlicę, trasa biegła cały czas przez las, w pewnym momencie drogę przeciął nam ogromny jeleń z imponującym porożem, nad ranem i wieczorem słychać tylko ich rykowiska w okolicy. Dalszą drogę umilają nam jagody, również pokaźnych rozmiarów... Chyba dawno nikt tędy nie szedł. Tuż przed szczytem mamy problem z wyborem drogi, oznakowania brak, a droga dzieli się na 3, wybraliśmy tą najbardziej udeptaną i po 5 minutach docieramy do najwyższego szczytu pasma Gór Orlickich - Orlicy. Schodzimy tą samą drogą, zajadając się jagodami.
Kolejnym szczytem na naszej liście była Jagodna. Trasa przyjemna,
praktycznie non stop idzie się szutrową drogą o niewielkim nachyleniu.
Jednak na szczyt nie biegnie żaden szlak, więc wytężamy wzrok na jakieś
pomocne oznaczenia... Na słupku znajdującym się przy drodze, zauważyłem
strzałkę i napis Jagodna narysowany markerem. Pokonujemy rów i przez
krzaki docieramy pod starą myśliwską ambonę, gdzie znajduje się szczyt.
Szybkie zdjęcie i lecimy dalej w stronę Międzygórza. Drogę przemierzamy
autostradą sudecką, cóż... do schroniska pod Jagodną, droga była nowa,
świetnej jakości, kawałek za Jagodną, mogliśmy poczuć się jak w
Albańskich Górach, z dziur w asfalcie wyrastała trawa, asfalt się
zmieniał w szuter, dziura na dziurze, nie przekraczaliśmy 30km/h przez
prawie 20km. Po drodze zgarniamy autostopowicza, który informuje nas, że
od dłuższego czasu jesteśmy jedynym samochodem jadący tą droga. Nie
dziwimy się wcale. Okazuje się, że Paweł również zdobywa KGP, tyle, że
autostopem. Paweł towarzyszy nam w drodze na Śnieżnik, podejście było
długie i miejscami dosyć strome. Rozmowa z naszym nowo poznanym kolegom
umila nam trudy wędrówki, w końcu to już trzeci szczyt dzisiaj. Na
30minut przed szczytem Śnieżnika przysiadamy pod schroniskiem,
temperatura wynosi 6stopni, a silny wiatr sprawia, że odczuwamy dużo
niższą temperaturę. Na szczycie rozpościera się przepiękny widok na
Polską jak i Czeską stronę. Chmury płyną po niebie jak szalone. Z
rozmowy dowiadujemy się, że Pawłowi zostały do zdobycia te same szczyty
co nam, więc niewiele myśląc zabieramy go dalej z nami.
Do zdobycia Rudawca i Kowadła wybieramy szlak zielony. Pogoda nie dopisuje, nie pada, ale chmury zatrzymujące się o korony drzew powodują skraplanie się wody na liściach, które to potem na nas spadają. Temperatura również nie jest za wysoka, ale szlak wiedzie przez Puszczę, która przynajmniej dobrze zatrzymuje wiatr. Początek jest dosyć stromy, ale potem maszerujemy już grzbietem wzdłuż granicy Polsko - Czeskiej. Na Rudawcu, Paweł stwierdził, że stanie do zdjęcia na rękach, jednak mu troszkę nie wyszło i obalił się na skały za nim :P Do zdobycia pozostał nam ostatni szczyt - Góra Kłodzka. Wybieramy szlak niebieski. Na sam koniec dostaliśmy solidnego kopa. Do pokonania mamy cztery szczyty pośrednie, podejście od razu zaczyna się bardzo stromo, łydki zaczynają płonąc, wchodzimy na górę, a tam zejście w dół... ponownie strome podejście i znowu w dół i tak trzy czy cztery razy...Niebieski szlak łączy się z żółtym, na który musimy wejść. Żółtym szlakiem docieramy na szczyt, czyli Kłodzką Górę. Na dróżce ułożona z drewna jest strzałka w prawo, z początku myśleliśmy, że ktoś grał w podchody, jednak między gałęziami dostrzegamy żółtą tabliczkę. Na słupku znajdowała się również czerwona skrzynka z pieczątką. Super rozwiązanie, powinno być takie na każdym szczycie. Wróciliśmy do samochodu. Pawłowi została do zdobycia jeszcze Biskupia Kopa, my ją zdobyliśmy zimą tego roku, więc podrzucamy Pawła za Prudnik, na drogę biegnącą do Jarnołtówka, żegnamy się. Paweł sprezentował nam na pożegnanie ptasie mleczko. Co za pozytywny gość! :)
Zdobiliśmy 15 szczytów w 5 dni. Poznaliśmy super człowieka.
Przejechaliśmy kolejne 1000km naszym busikiem po Polsce. Do zdobycia KGP
zostały nam tylko dwa szczyty, najwyższy - Rysy oraz najniższy -
Łysica. Teraz czas na powrót do smutnej szarej rzeczywistości :(
Więcej zdjęć z wyjazdu znajduje się w galerii na facebooku :)
A tak kształtuje się aktualna lista zdobytych przez nas szczytów:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz