środa, 27 sierpnia 2014

The Poor Journey - Part #3



the poor journey - part #3

Jadąc i jadąc, coraz to węższymi ulicami w totalnej głuszy w końcu trafiliśmy na małą wioskę, której nazwy nie pamiętamy do dziś, a że wyglądała całkiem przyzwoicie to zatrzymaliśmy się aby troszkę porozglądać się za pracą i tak nam zleciał prawy dzień. Poszukiwania były bezowocne do momentu aż trafiliśmy na gospodarza pewnego kempingu, który po krótkiej rozmowie na temat potencjalnej pracy zaprosił nas na swoje pole i pozwolił spędzić noc. W końcu pierwszy raz od ponad tygodnia mieliśmy okazję wziąć gorący prysznic, niby nic nadzwyczajnego, ale gdy przez cały wyjazd człowiek kąpie się w lodowatych górskich strumieniach to odrobina gorącej wody zapewnia banana na twarzy od ucha do ucha.
Z rana zostaliśmy obudzeni przez właściciela, który przyniósł nam szczęśliwą nowinę, że znalazł dla nas troszkę pracy. Niestety nawet w Norwegii można zostać oszukanym. Po całym dniu ciężkiej pracy, w słońcu, kurzu, pokrzywach i przy gnojówce, gdy przyszła pora, aby się rozliczyć, nasz właściciel zaczął kręcić nosem, więc już wiedzieliśmy, że coś jest nie tak... i niestety sprawdziło się, po krótkiej rozmowie, owy  właściciel stwierdził, że nie jest w stanie nam zapłacić, ale stwierdził, że jak zostaniemy i popracujemy u niego jeszcze kilka dni to może będzie miał pieniądze (albo i nie). Po długiej batalii, w końcu udało nam się uzyskać połowę wynagrodzenia, zawsze to coś, ponieważ byliśmy przekonani, że wyjedziemy z niczym. Stwierdziliśmy, że dłuższa gadka z owym gospodarzem może się źle skończyć, gdyż jego zachowanie i argumentacja nie wyglądały na osobę zdrową psychicznie.
 Zapakowaliśmy manatki i dostając nauczkę na przyszłość uciekliśmy w stronę słynnych klifów Preikestolen. Po drodze znaleźliśmy urocze miejsce na plaży, gdzie spędziliśmy noc, a z samego rana  dojechaliśmy na miejsce. Przed nami około 3 godzinna wędrówka na rzekomo największą atrakcję w Norwegii. Pogoda dopisywała, więc trasę pokonaliśmy znacznie szybciej i pyk jesteśmy na klifach. Widok faktycznie jest dosyć spektakularny, w końcu stoimy nad 604m pionową ścianą, ale otoczka stworzona wokół tego miejsca jest troszkę wyolbrzymiona. Język trolla zrobił na nas dużo większe wrażenie. Aaaaa i nawet w Norwegii można zaobserwować ignorancję ludzi, pomimo wielkiej tablicy przy samym wejściu na szlak z informacją słowną oraz obrazkową z namalowanym wielkim butem trekingowym, mimo to na szlaku można spotkać ludzi w sandałach czy japonkach ( tak w większości byli to... Polacy) skaczących po skałach... ciekawe jak sobie radzili w drodze powrotnej na mokrych skałach, gdy przyszła burza :P


Czas na podbój Stavanger, niestety bardzo ciężko było znaleźć miejsce na rozbicie obozu, ale z pomocą przyszła nam młoda pracowniczka stacji benzynowej, która była Polką i wskazała nam bardzo fajną miejscówkę przy plaży, gdzie spędziliśmy noc oraz cały kolejny dzień zaznając kąpieli morskich i bycząc się na plaży. Czas tak szybko nam zleciał, że było już za późno na zwiedzanie miasta, więc spędziliśmy jeszcze jedną noc na plaży i z samego rana ruszyliśmy na podbój miasta. Zwiedziliśmy port, skorzystaliśmy z Wi-Fi w informacji turystycznej oraz wysłaliśmy pocztówki, w między czasie korzystając z różnorakich degustacji w porcie, nie było ich wiele, ale mieliśmy okazję spróbować naturalnego, home-made soku rabarbarowego i cytrynowego, który swoim smakiem powalił nas z nóg . Po spacerku i degustacjach wskoczyliśmy do Tripiego i ruszyliśmy w stronę Bergen. Trasa bardzo malownicza, przepiękne widoki, z resztą jak w całej Norwegii, ale te miały w sobie to coś. Niestety trójkę z nas to ominęło, ponieważ standardowo wszyscy nawigatorzy Bartka przespali niemalże całą drogę. W między czasie mieliśmy dwie przeprawy promowe, najdroższe przez całą Norwegię. Wieczorkiem dotarliśmy na miejsce i udaliśmy się w stronę punktu widokowego, gdzie dwa lata wcześniej obozowała Ala, niestety owa półka skalna po części była już zajęta, a raczej zamieszkana przez cyganów. Z początku były tylko dwa auta i trójka romów, ale bałagan wokół i przywleczone skądś graty świadczyły o większej ilości mieszkańców , dlatego w obawie o samochód i swój dobytek postanowiliśmy przenieść na parking pod blokiem, gdzie parkowali prawdziwi mieszkańcy, a Ala z Markiem udali się z namiotami na półkę skalną położoną kilkadziesiąt metrów dalej. Po przebudzeniu nasze obawy się sprawdziły, gdybyśmy zostali w miejscu, w którym wcześniej zaparkowaliśmy to obudzilibyśmy się w samym centrum cygańskiej wioski. Naliczyliśmy 12 samochodów zamieszkałych przez cyganów. Ufff to by była chyba nieprzyjemna pobudka, tym bardziej, że przechodząc obok nich, męskie grono nie patrzyła na nas zbyt przyjaźnie.
 Po szybkiej rannej toalecie, która była ogólnodostępna przy ośrodku sportowym, wyskoczyliśmy do centrum Bergen, gdzie trafiliśmy na końcówkę zlotu czy festiwalu załóg jachtowych. Z jednej strony było dużo atrakcji, stoisk i degustacji, ale wszystkie te ogródki piwne i stragany przysłaniały i szpeciły słynną drewnianą zabudowę w Bryggen, ale przynajmniej mieliśmy spróbować salami  z renifera, wieloryba i łosia, a i jeszcze mięso wieloryba mmmm pychota! Przy pierwszym kęsie czuć posmak ryby, a następnie wołowiny :)
Po miłym popołudniu niestety nadeszły smutne chwile, ponieważ nasza wyprawa w pewnym sensie zakończyła się. Od pewnego czasu atmosfera w busiku zaczęła się psuć, raptem 3m kwadratowe powierzchni mieszkalnej, dzielone przez 4 osoby przez prawie miesiąc robią swoje i wychodzą nasze charaktery, frustracje wynikające z różnych przyzwyczajeń i odmienne style podróżowania.
Niestety pomimo prób rozmowy i ratowania dalszej części wyprawy Ala i Marek postanowili nas opuścić i wrócić do kraju z bratem Ali, który akurat kończył sezonową pracę w Bergen i wracał do Polski . I tak oto nasza dalsza podróż na północ się zakończyła, gdyż nie było nas stać aby pokonać jeszcze 6000km, w tym kilka przepraw promowych we dwójkę.
Po rozstaniu, podliczyliśmy fundusze i postanowiliśmy, a wręcz byliśmy zmuszeni zawrócić w stronę Polski :( Wybraliśmy troszkę inna trasę, gdzie nie trzeba było pływać promem i był to strzał w dziesiątkę! Trasa przepiękna, po płaskowyżach parku narodowego, biegnąca wzdłuż wartkiego potoku z o dziwo dosyć ciepłą wodą. Tam też spędziliśmy noc, chyba najzimniejszą w czasie całego wyjazdu.  Z rana wskoczyliśmy do potoku, aby obudzić się co nieco i następnie ruszyliśmy dalej w drogę. Gdzieś w środku Norwegii dopadła nas pierwsza awaria Tripiego - złamał się drążek zmiany biegów, w dość nieszczęsnym miejscu, gdyż nie było możliwości pospawania. Po kilkunastu minutach kombinowania, Bartek wymyślił patent składający się z klucza nasadowego 24mm, trytytki, dwóch przedłużek do klucza i kawałka taśmy :) Patent o dziwo działał, niemalże jak oryginał, więc w drodze powrotnej zahaczyliśmy o wioskę pod Drammen, gdzie wcześniej Bartek pracował. Po rozmowie telefonicznej właściciel nadal był chętny do współpracy, ale niestety nadal był w podróży służbowej i sam nie wiedział kiedy dokładnie wróci, więc obopólnie stwierdziliśmy, że nie ma co czekać i troszkę zasmuceni ruszyliśmy dalej. Po kilkudziesięciu kilometrach zatrzymaliśmy się obok przystani w Moss , w miejscu, gdzie spędziliśmy pierwszą noc w Norwegii. Tam też Bartkowi udało się złowić parę makrelek, które wrzuciliśmy na rusz i ze smakiem spałaszowaliśmy.
 Z rana zrobiliśmy generalny porządek w busiku i pojechaliśmy w stronę granicy, niestety nie obyło się bez przygód. Po drodze nasze nas prowizoryczny drążek umarł, a raczej został cały, tylko uszkodziła się kolejna część oryginalnego. Po raz kolejny myśl techniczna Bartka wygrała z awarią, po ustawieniu wybieraków w odpowiednim miejscu i zaciśnięciu na kikucie drążka szczypców samozaciskowych mieliśmy możliwość wbicia biegów, ale tylko 3,4,5, czasami dwójki, ale lubi ona bardzo wypadać i tak też kończyła się każda próba wrzucenia jej. W trakcie usuwania usterki na stacji benzynowej podeszli do nas Hania i Staś - autostopowicze z Polski i tak dzięki zwolnionym przez Alę i Marka miejscach mogli oni sie zabrać z nami aż do samej Polski. Wszyscy byli uradowani, oni złapali Tripciakowego stopa na prawie 600km, a my wyjechaliśmy z kraju w czwórkę i wróciliśmy do kraju w czwórkę. W drodze powrotnej H i Ś opowiadali nam swoje doświadczenia w podróżowaniu stopem oraz wszystkie swoje przygody i groźnie sytuacje, których o dziwo była tylko jedna, pomimo, że Staś ma ponad 15lat doświadczenia w podróżowaniu stopem. Wracając do podróży... W Norwegii postanowiliśmy zadzwonić do Multimatiego, który zorganizował akcję ratunkową pod pseudonimem poszukiwanie drążka i tak dzięki jego pomocy skontaktowaliśmy się z Rafałem (Frytą), który postanowił wykręcić swój drążek, ze swojego busa abyśmy mogli spokojnie wrócić do domu, jeśli nie znajdzie gdzieś w garażu swojego starego zapasowego drążka. Poszukiwania się udały i z pomocą Fryty wymieniliśmy lewarek na parkingu. Dzięki wielkie Rafał! Na busiarzy zawsze można liczyć! :)
 Po szybkiej naprawie Tripiego w ramach odpoczynku po całonocnym rejsie promem, udaliśmy się nad zalew Szczeciński, niestety, gdy tylko weszliśmy na plażę złapała nas burza i tyle było z plażowania.
W międzyczasie postanowiliśmy, że jadąc przez Wrocław udamy się do ZOO. Przy okazji za pośrednictwem portalu blablacar po drodze w Gorzowie Wielkopolskim zgarnęliśmy Martę, która również jest podróżniczką,  śmiga głównie za pomocą stopa. Tak przegadaliśmy całą drogę, my jej opowiadaliśmy o Norwegii i naszej zeszłorocznej podróży po Bałkanach, a Marta o swoich poprzednich voyagach oraz o tegorocznej wyprawie która miała się odbyć pod koniec sierpnia.
Do Wrocławia dojechaliśmy późnym wieczorem, ciężko nam było znaleźć jakąś miejscówkę, więc Marta zorganizowała nam nocleg, za co bardzo jej dziękujemy! Z samego rana udaliśmy się do ZOO, gdzie pomimo deszczowej pogody zeszło nam kilka ładnych godzin. Wieczorkiem wskoczyliśmy do busika i już autostradą udaliśmy się do domku w żółwim tempie ze względu na dwa ogromne korki spowodowane remontem i wypadkiem. Dłużąca się trasa zapoczątkowała burzę mózgów, aby wykorzystać jeszcze resztę urlopu i udać się gdzieś na kilka dni. Padło na Bieszczady w celu zdobycia jednego ze szczytów Korony Gór Polski - Tarnicy, cały plan ewoluował na tyle, że postanowiliśmy zdobyć wszystkie szczyty KGP w Karpatach. W drodze powrotnej przejeżdżając przez Katowice zrobiliśmy szybki pit stop na zostawienie gratów Ali i Marka, które musieliśmy targać przez całą drogę powrotną z Norwegii, których nie byli w stanie zabrać opuszczając nas oraz na zrobienie szybkiego prania. Kilka godzin później ruszyliśmy na podbój Bieszczad. Po dotarciu na miejsce rozbiliśmy obóz na ostatnim dzikim polu biwakowym nad Sanem, gdzie spędziliśmy 3 dni... nie obyło się bez przygód, ale o tym będzie w 4 części relacji :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz