niedziela, 17 sierpnia 2014

The Poor Journey - Part #2

                                 the poor journey - part #2

Po śniadanku na plaży i pierwszej  kąpieli w morzu, które pomimo tego, że znajdujemy się po jego północnej stronie jest dużo cieplejsze niż w Polsce :) Zebraliśmy graty i pojechaliśmy do Malmo. Malmo jest trzecim co do wielkości miastem w Szwecji i jak dla mnie najładniejszym w jakim byliśmy podczas całego wyjazdu...Infrastruktura miasta powala na kolana, szczególnie jeśli chodzi o sieć dróżek rowerowych, parków, itd. W czasie zwiedzania okolic portu trafiliśmy na taras widokowy zawieszony  8m nad wodą z którego grupka młodzieży skakała z niego do wody. Oczywiście Bartek się nabuzował, że też by poskakał, ale miał wątpliwości czy będzie mu się chciało zwiedzać dalszą część miasta i wracać kilka kilometrów do busika w mokrych majtach, ale po chwili namowy przez resztę załogi Tripciaka, Bartek  dołączył do lokalesów i dał nura z tarasu do morza... tak mu się spodobało, że potem było go ciężko stamtąd wyciągnąć, aby iść dalej :) Jakby mógł to zapewne skakałby tam do teraz :P

W drodze powrotnej na parking zahaczyliśmy o skatepark, o którym wspominała nam pani z informacji turystycznej i to nie dlatego, że ja prosiliśmy czy ze względu na BMXowy wygląd Bartosza, ale dlatego, że często śmigają tam dziadki! Co stanowi poniekąd atrakcję. I tak właśnie było - widok 70 letniego dziadka na deskorolce, który uczy się jeździć po bowlu, czy zjeżdzać z qarter'a wraz ze swoim wnuczkiem powala. W Polsce to co najwyżej przez takiego dziadka można zostać pogonionym ze skatepark'u, bo jego wnuczek nie może bawić się w berka z kolegami ,bo jacyś wariaci skaczą na rowerach i deskorolkach po "zjeżdzalniach"... a wracając do relacji to Bartkowi zrobiło się smutno, że nie ma ze sobą roweru, bo skatepark jak przystało na zagranicę był zrobiony z rozmachem i na poziomie. Po całodziennym zwiedzaniu zawinęliśmy tyłki do busika.

Nasz szofer znowu zarwał nockę na jazdę, bo tak mu się lepiej prowadzi i busikowi lżej jak nie ma takiego upału, więc hardo do pierwszych oznak zmęczenia kierowaliśmy się w stronę granicy szwedzko-norweskiej. Około 5 nad ranem zatrzymaliśmy się kilkadziesiąt kilometrów przed granicą na parkingu przy autostradzie w celu regeneracji sił. Po kilkugodzinnej drzemce ponownie wsiedliśmy do naszego rumaka i ruszyliśmy do Norwegii, jednak przeszkodziło nam wielkie centrum handlowe znajdujące się zaraz przy granicy, po stronie szwedzkiej. Postanowiliśmy skorzystać z wi-fi ,oraz uzupełnić zapasy w postaci chleba oraz 30paka Coca-Coli w puszkach, która  w przeliczeniu na polskie wychodziła niecałe 1,20zł za puszkę :O! Przy okazji korzystając z troszkę niższej ceny paliwa nakarmiliśmy Tripciaka, a chwilę potem przekroczyliśmy upragnioną granicę.

  
Kurs obraliśmy na Oslo, jednak noc postanowiliśmy spędzić w Moss nad zatoczką w porcie, gdzie udało nam się złowić pierwsze makrelki, które przyrządzone powędrowały na grilla - mmm pycha! Taka świeżutka rybka prosto z wody <3
Po mimo tego, że znajdowaliśmy się na południu kraju to "ciemno" robiło się dopiero koło 1:30 w nocy, przez co zatraciliśmy całkowite poczucie czasu.
 Przed południem dojechaliśmy do Oslo. Co tu dużo mówić, jak to w każdej stolicy, zabytki wymieszane z nowoczesną infrastrukturą, w sumie nic przyjemnego dla oka, szybkie zwiedzanie i tyle... dodatkowo w drodze powrotnej złapała nas ulewa, ale przynajmniej korzystając z Wi-Fi na dworcu po raz pierwszy zaczęliśmy rozglądać się za ofertami pracy. Analizując pochodzenie ofert pracy sezonowej i po długich sporach jaki mamy obrać kierunek, wschód czy zachód  oraz obszar poszukiwań, wybraliśmy okolicę Drammen i tuż pod nim zaczęliśmy mocne poszukiwania pracy, aby dorobić co nieco na paliwo. 
 
Udało nam się znaleźć piękne miejsce na nocleg -  punkt widokowy pod szczytem góry, z którego rozciągał się przepiękny widok na rozświetlone miasto, jeziora, pola, góry. Coś pięknego!
Po spędzonej nocy udaliśmy się na poszukiwania pracy, ale tylko Bartkowi udało się załapać przy malowaniu okien i werandy, pracy raptem na 1.5 dnia, ale zawsze coś :)
Niestety reszcie załogi tak się nie poszczęściło, ale był jeden plus! W czasie poszukiwań spotkaliśmy jednego polaka, który wspomniał nam o jeszcze lepszym miejscu na nocleg niż dotychczasowe. Okazało się, że wjeżdżając wyżej  wzdłuż stromego zbocza i przejeżdżając po grzbiecie góry kilka kilometrów przez las dotrzemy do jeziorka znajdującego się pomiędzy szczytami. Tak też zrobiliśmy i naszym oczom ukazało się piękne, czyste i głębokie na kilkadziesiąt metrów jeziorko. Woda ogrzewana cały czas przez słońce była bardzo ciepła, istniała możliwość rozpalenia ogniska i gotowania na nim, nieopodal znajdował się strumyk górski, z którego mogliśmy czerpać wodę, więc postanowiliśmy tam zostać kilka dni, przy okazji zaprzyjaźniając się z rodzinką kaczek, które jadły nam z dłoni i w czasie nieuwagi france podkradały makaron z talerzy w czasie obiadu.
 

Po niepowodzeniach w poszukiwaniu udaliśmy się już do ścisłego centrum miasta, tam też zarobiliśmy pierwszy mandat w wysokości 400zł... za, uwaga, przekroczenie czasu parkowania pod supermarketem o 2 minuty, pomimo tego, że byliśmy klientami sklepu! Niestety nie mogliśmy sobie pozwolić na taki wydatek, więc postanowiliśmy udać się do kierownictwa sklepu i coś wskurać, choćby o zmniejszenie sumy o 1/4, w końcu byliśmy klientami sklepu, niestety sprawę wystawiania mandatów obsługiwała zewnętrzna firma i aby dopaść kontrolera odpowiedzialnego za mandat trzeba by czekać, aż przyjedzie wlepić komu innemu mandat. Na całe szczęście pracownik sklepu, który był bardzo sympatyczną osobą, widząc nasze zaangażowanie i próbę dodzwonienia się do centrali owej firmy, oraz znając szczegóły naszej niskobudżetowej wyprawy powiedział, że sprawę załatwi... wziął od nas mandat i paragon potwierdzający naszą obecność w sklepie... mamy tylko nadzieje, że na gadaniu się nie skończy, i że faktycznie dotrzyma słowa rozwiązując sprawę anulowania mandatu. 
Przynajmniej nocleg udało nam się znaleźć nad wodą, ale tyle co ugotowaliśmy obiad, Ala z Markiem rozbili namiot i rozpętała się ulewa, a my siedząc w busiku przypominaliśmy sobie szkolne lata, grając w państwa miasta :)

Kolejne dni ponownie spędzaliśmy rozglądając się za pracą, przy okazji przesuwając się w stronę Bergen. Śledząc naszą drogę w przewodniku 3w1 Expressmap'u natknęliśmy się na dawną kopalnię srebra. Niestety kopalnia była już zamknięta, ale tak czy siak wstęp do niej nie był na naszą kieszeń ponieważ kosztował kilkaset koron za osobę... ale udało nam się trafić w czasie kręcenia programu do lokalnej telewizji, dzięki czemu na powierzchni mogliśmy zobaczyć pracę kowala oraz proces drążenia tuneli wypalanych ogniem. Proces ten polega na rozpalaniu wielkiego ogniska w jamie, który rozgrzewa skałę powodując, że staje się krucha i bezproblemowo można ją odłupać , niestety proces ten jest długotrwały, ponieważ dziennie górnik jest w stanie wydrążyć raptem tylko 2cm, ale za to był to podobno jeden z najbezpieczniejszych patentów drążenia tuneli, ze względu na niskie ryzyko zawalenia się stropu. Tunel na zdjęciu drążony jest od 14lat, a jego długość wynosi zaledwie kilka metrów.


 Przez noc Bartek zajechał do Oddy, gdzie na kilka kilometrów przed, zatrzymaliśmy się w alei wodospadów, gdzie z bliska mogliśmy podziwiać ten żywioł. Następnie spędziliśmy standardowe popołudnie, obiad nad jeziorkiem, połowy rybek, itd.
Następnego dnia udaliśmy się na język trolla, gdzie musieliśmy wędrować 11km w jedną stronę, ale było warto, ponieważ widoki zapierały dech w piersiach, pragnienie gasiliśmy strumykami utworzonymi przez topniejący na czubkach gór śnieg, ogólnie wycieczka wyssała z nas wszelkie siły, a to za sprawą tego, że dzień wcześniej nigdzie nie mogliśmy dostać chleba, więc w góry poszliśmy na jednej puszcze szprotek :P Powrót zajął nam dużo mniej czasu, ale niestety spóźniliśmy się na autobus z górnego parkingu na dolny, gdzie stał Tripi, więc czekała nas dodatkowo 6km wędrówka po asfalcie. Po drodze próbowaliśmy złapać stopa, jedna próba bez powodzenia, druga też nic, ale do 3 razy sztuka i mniej więcej po przejściu 2km zgarnął nas miły pan i zwiózł na dół. W ramach podziękowania podarowaliśmy naszemu wybawcy polski złoty trunek, z którego bardzo się cieszył... Hehe, pewnie za sprawą ilości procentów, gdyż w Norwegii normalny napój bogów ma raptem 3,5%, a nasze miało 6%.
Po całodniowej wędrówce ustaliliśmy, że nie jedziemy do Bergen, a obieramy kierunek troszkę się cofając do Stavanger i po drodze zaatakujemy słynne klify Preikostolen, a dopiero stamtąd będziemy zmierzać na północ.

Zwiedzanie zwiedzaniem, ale budżet troszkę się kurczył więc przyszła pora na zarobienie pieniążków w celu kontynuowania podróży... ale o tym w kolejnej części :) 













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz