środa, 9 października 2013

TRIP #1 EUROPA POŁUDNIOWA cz.3

Wyjście w góry.


Dzień 4
Postanowiliśmy wybrać się na wcześniej wspomniany szczyt – Sutvid. Wysokość co prawda nie jest jakaś imponująca bo tylko 1155m, ale wejście zaczyna się od poziomu 0m n.p.m.
Plan był chytry, wstajemy o 4 rano, aby uniknąć wchodzenia w uciążliwym słońcu i wyruszamy w górę. Jednak po przebudzeniu okazało się, że do świtu jeszcze długa droga + nasze rozleniwienie wakacjami wzięło górę i na szlak wyszliśmy między 7a 8, po drodze pałaszując śniadanie, czyli pęto kiełbasy,  którą przywieźliśmy z polski, do tego pomidorki z własnej uprawy oraz jabłko i banan dla powera :P





Wejście rozpoczęliśmy od 4km podejścia asfaltową drogą do wioski w której odbijało się w kamienistą dróżkę między drzewkami oliwkowymi oraz laurowymi. Naszym oczom ukazał się drogowskaz „sutvid – 4h”. Ok, zaczyna się podejście po rozgrzanych słońcem skałkach i żwirze, które co chwile usypują się pod naszymi stopami. W Internecie po długich poszukiwaniach wyczytaliśmy, że szlak jest dobrze oznaczony… niestety post był z bodajże 2008 roku i owe oznaczenia pod wpływem słońca, deszczu i co chwile odrywających się odstępów skalnych w dużej części znikły. Słońce, powoli zaczyna grzać i utrudnia wspinaczkę, na całe szczęście, lekko się zachmurzyło, co  było ukojeniem dla  naszych rozpalonych głów. Praktycznie co krok napotykamy na drodze jaszczurki, hmmmm skoro występują one tu tak licznie to na pewno będą też i węże korzystające ze słonecznej kąpieli, będzie trzeba uważać gdzie się staje i chwyta rękoma i  bahhh pierwsza żmijka na naszej trasie, na całe szczęście na nasz widok od razu czmychnęła pod skałę, którą dla bezpieczeństwa obeszliśmy. Szlak zaczyna robić się coraz węższy a skały coraz bardziej osuwać. Dochodzimy do małego lasku z niskich ok. 3m drzewek i miliona suchych i ostrych krzaków, grrr krótkie spodenki dają się we znaki, już po pierwszych metrach nasze nogi są podrapane do krwi. Widać było, że szlak jest bardzo rzadko uczęszczany, miejscami zdążył już zarosnąć, skutecznie utrudniając odnajdywanie oznaczeń oraz maskując drogę. 








Stajemy przed Leśnią ścianą, hmmm gdzie tu iść?! Znajdujemy wydeptane ślady więc ruszamy ich drogą i bahhh kilkunastometrowe urwisko, to chyba jednak nie jest szlak :P Zawracamy do punktu wyjścia, ponowne poszukiwania i po kilku minutach udaje nam się znaleźć dalszą drogę. Dla utrudnienia obsiadają nasz liczne roje much, które nie dają nam spokoju przez resztę drogi, dodatkowo na muszce mają nas mało przyjazne osy, które występują tu równie licznie jak muchy… idziemy dalej z trudem odnajdując resztki oznaczeń. W końcu po ok 3h dochodzimy do przełęczy, gdzie ukazuje nam się znak „Sutvid – 3,5h”. Co jest?!! Chyba ktoś kto robił oznaczenia był po kilku kieliszkach rakii.




















Dobra, nieważne, są oznaczenia więc idziemy dalej według nich… tylko zamiast isć w stronę szczytu schodzimy z drugiej strony góry przeprawiając się przez szczeliny skalne, a tu problem, przed nami zabarykadowana konarami droga, hmmm jednak oznaczenia idą dalej, więc przechodzimy po bocznych skałkach i idziemy dalej. 
Dochodzimy do polanki, na środku której stoi wielki kamień z jakimś drogowskazem. Niestety farba już zdążyła się zmyć, jednak udaje nam się rozszyfrować napis… znowu „Sutvid- 4h” WTF?!! Dobra olać, tyle zaszliśmy więc idziemy dalej, ciągle schodząc w dół zastanawiając się czy aby na pewno dobrze idziemy, ale patrząc z polany na skały , szczeliny i tym razem kilkudziesięciometrową przepaść ,którymi okrążony jest szczyt, myślimy, że nikt nie poprowadziłby tamtędy szlaku… schodzimy dalej, wchodząc coraz głębiej doliną w ciepły wilgotny las, zarośnięty mchem, istne przeciwieństwo południowego podejścia, oznaczenia znikają nam z oczu. Dominika po chwili pod kupką mchu na skale znajduje kolejne czerwono-białe kółko, hmm więc jednak idziemy szlakiem, jednak las robi się coraz gęstszy a ścieżka powoli zanika. Przystajemy na chwilę i zastanawiamy się czy iść dalej. Po paru minutach jednak postanawiamy zawrócić, środowisko jest idealne dla występujących tu licznie żmij, więc nie pchamy się dalej i wracamy na przełęcz zniesmaczeni porażką, gdyż pomimo przeciwności zawsze docieraliśmy na szczyt.



















Na przełęczy spotykamy starsze niemieckie małżeństwo, które mijaliśmy rano w połowie drogi. Hehe, też byśmy chcieli w ich wieku zasuwać jeszcze pod takie podejścia jak oni :P Niestety nie mówili oni po angielsku więc, porozumiewając się na migi dodatkowo posiłkując się pojedynczymi słówkami z kilku innych języków udało nam się dogadać. Dziadziuś miał mapę z lokalnymi szlakami, jednak na nasze nieszczęście szlaku na Sutvid akurat na niej nie było, a nasi nowi znajomi , zjedli śniadanie i po chwili zeszli do miasta. W czasie rozmowy okazało się, że mieszkają na tym samym kempingu co my ;). Również po kilkugodzinnej wędrówce na osłodę porażki postanowiliśmy zjeść chleb z pasztetem, nuttelą i ulubionym „dżemomerem” malinowym Domiś, który dostaliśmy od babuni Bartka, mmmmychym pycha :P
Gdy my umazani od ucha do ucha pałaszowaliśmy drugie śniadanko naszym oczom ukazało się wcześniej wspomniane młode polskie małżeństwo od którego zresztą dowiedzieliśmy się o tym szlaku. Myśleliśmy, że oni wiedzą jak iść, ponieważ jest to ich drugie podejście, gdyż za pierwszym razem w połowie drogi dopadła ich burza i zawrócili. Opowiedzieliśmy im jak wygląda dalsza drogi i zapytaliśmy czy może wiedzą jak dojść na szczyt. Niestety również nie wiedzieli. Jednak po kilku minutach wspólnymi siłami udało nam się znaleźć prawidłową drogę, która prowadziła po skałkach w górę. Postanowiliśmy ponownie zaatakować szczyt, tym razem w czteroosobowym składzie. Pierwsza część trasy którą pokonaliśmy to był pikuś w porównaniu do drugiej, ba nawet wejście na rysy w deszczu jest łatwiejsze niż dostanie się na szczyt Sutvidu. Niestety  zdjęć nie mamy bo robiło się już na tyle wymagająco, że aparat wylądował w plecaku  gdyż momentami do wejścia trzeba było używać nie tylko czterech kończyn, a całego ciała. Co chwile trzeba było przeskakiwać nad szczelinami, wdrapywać się po skałach, które czasami lubiły sobie odpaść … Oznakowanie trasy również było mizerne, jednak co 4 głowy to nie jedna i co jakiś czas udawało nam się odnaleźć prawidłową drogę.










Niestety wejście było już na tyle trudne, że żona Jarka została w połowie i postanowiła poczekać, aż zdobędziemy szczyt i wrócimy… my dalej hardo się wspinaliśmy, zmęczenie dawało się we znaki, że przestaliśmy uważać na węże i inne zwierzaki. W końcu docieramy na grań i skacząc ze skałki na skałkę mając z jednej strony kilkudziesięciometrową przepaść, a z drugiej troszkę mniejszą szliśmy dalej, docieramy na szczyt, ale co to? To nie jest nasz szczyt… ku naszym oczom ukazują się jeszcze 2 kolejne szczyty przez które trzeba przejść, aby zdobyć ten właściwy. No trudno, tyle zaszliśmy to idziemy dalej mimo, że totalnie nas to zniechęciło…  Po drodze co chwile mijamy kolejne odchody w postaci placka… hmmm co to jest? Kozie bobki to normalka tutaj, ale te? Były w lesie po północnej stronie, są i tutaj, co to jest? Jarek wspomina, że to pewno placki konia lub osła, na których śmigają strażnicy parku. W sumie to wygląda jak koński placek, mijamy coraz to świeższe odchody, aż w końcu w małym lasku przed 2 szczytem trafiamy na legowisko jakiegoś zwierza, odchodów było kilkadziesiąt, w tym kilka świeżych. Jarek stwierdził, że jego teoria co do strażników i osłów właśnie wyparowała i wspólnie zaczęliśmy gdybać co produkuje te placki. Dla bezpieczeństwa porozglądaliśmy się w celu znalezienia jakiś śladów, ponieważ od czasu do czasu jakiś niedźwiedź podobno może pojawić się w tych rejonach… niestety żadnych śladów nie znajdujemy, mimo to ruszamy dalej, trudno coś tu było i sobie tu mieszka, ale gdzieś polazło więc i my idziemy. Mija 2 godzina, a szczytu dalej nie widać…  wdrapujemy się na drugi szczyt, Jarek standardowo powtarza „jeszcze tylko 20min i jesteśmy” Babla tak od godziny tak i dupa :P Po pół godziny udaje nam się zdobyć nasz szczyt – Sutvid.








Szybkie foteczki i schodzimy, żeby nie zastał nas przypadkiem mrok… Hmmm mimo, że przed chwilą tędy wchodziliśmy udaje nam się zgubić szlak, w końcu wszystko wygląda tak samo… O ile wchodzenie było uciążliwe i długie, schodzenie okazuje się trudniejsze... teraz trzeba skakać w dół na skałki, gdzie łatwo o poślizgnięcie lub potknięcie co każdemu z nas zdarza się po kilka razy, na szczęście zawsze udaje się jakoś uratować i uchronić przed wybiciem zębów. Skaczemy i skaczemy, ze skałki na skałkę, nad szczelinami w dół i tak cały czas… na myśl przyszła mi refleksja, co by było gdyby ktoś z nas sobie coś tutaj zrobił, ani go znieść, ani nic… bez akcji ratunkowej z udziałem helikoptera  się nie obejdzie, zresztą z którego zrezygnowaliśmy wykupując ubezpieczenie przed wyjazdem, bo gdzie my tam będziemy się tak fikać, że aż helikopter będzie trzeba wzywać :P Tylko skończyłem o tym myśleć i kilka chwil później..bahhh Dominice obślizgnęła się noga i wpada po szyję w szczelinę, zakleszczając nogę między skałami. Szedłem za nią, a mojej perspektywy wyglądało to dosyć poważnie, w głowie kłębią się myśli-  noga na pewno załamana i bez helikoptera się nie obejdzie… Na szczęście noga okazała się cała, po kilku chwilach udało się uwolnić zakleszczoną nogę i ostrożnie ruszyliśmy dalej, z tym, że  Domiś była bogatsza w obdarcia na kolanach i łokciach, z których na pewno zostaną blizny na pamiątkę ( i zostały :P). Dotarliśmy do Justyny i już w 4 ruszyliśmy dalej w dół w kierunku przełęczy, gdzie zrobiliśmy krótki postój by uzupełnić płyny i zaczęliśmy schodzić, a raczej zjeżdżać po żwirze. Ten odcinek pokonaliśmy znacznie szybciej. Po drodze zerwaliśmy kilka liści laurowych do zupy i skorzystaliśmy z miłej propozycji  ze strony Jarka i Justyny , mianowicie podwózki na kemping, łooooo ulga dla nóg, jakbyśmy mieli schodzić jeszcze tym asfaltem, to kaplica :P Po dotarciu na kemping od razu udaliśmy się do baru po nagrodę, czyli zimne piwko mmmmmmm, a zaraz potem schłodzić i oddać się kojącemu masażowi fal nasze wymęczone ciała. Po powrocie otwieramy Tripciaka, kluczki zawieszamy na wieszaku w środku, Domiś zamyka drzwi, ja chce wejść do środka i się nie da , drzwi się zatrzasnęły , a oba komplety kluczyków w środku. Apokalipsa, okna pozamykane, co tu zrobić?!! Przecież nie wybijemy szyby bo już nigdzie auta nie zostawimy, zresztą nas przepizga w nocy i w drodze… padła myśl żeby wykręcić karetkowy wentylator na dachu, ale ten bez kontry od środka się nie wykręci… jednak okazało się, że okno kierowcy jest nie domknięte, udało nam się je siłą troche opuścić, a Dominika jakimś cudem stojąc na kole zdołała przecisnąć swoją rączkę i otworzyć drzwi, niestety życiem musiała przypłać owiewka, która przy próbie demontażu cała się połamała L Okazało się, że odskoczył do połowy rygiel w drzwiach przesuwnych, które zdołał już zablokować. Uradowani otwarciem samochodu zaczynamy gotować kolację J  Po chwili przychodzi właściciel kempingu i pyta się jak było i ile żmij widzieliśmy, mówiąc nam, że idąc na szczyt i ogólnie w góry w tych rejonach co kilka kroków się na jakąś trafia i to jeszcze są takie franc e,że zamiast uciekać to jeszcze się stawiają. Na szczęście ta nasza była ugodowa i uciekła :P Właściciel nie mógł uwierzyć, że tylko na jedną trafiliśmy… powiedział również, że było u niego wcześniej wspomniane starsze niemieckie małżeństwo zapytać czy już wróciliśmy bo byliśmy w sumie za nimi, a długo nie wracaliśmy, a oni widząc, że nas nie ma przy busie zaczynali się martwić J. Po kolacji udaliśmy się na plażę, aby w blasku księżyca skonsumować winko i oddać się innym przyjemnościom :P I tak oto minął kolejny nudny dzień :)






CDN...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz