piątek, 27 września 2013

TRIP #1 EUROPA POŁUDNIOWA cz.2




Dzień 2:

Do Zadaru po kilkudziesięciu kilometrach górskich serpentyn, podjazdów i zjazdów oraz uzupełnieniu słodkiej wody dotarliśmy  około godziny 11. Niestety na 7km przed Zadarem,  gdy na stacji benzynowej wyskakiwaliśmy z dresików i wskakiwaliśmy w normalne ciuszki zaczęło padać...hmmm, wcale nas to nie zdziwiło. Na całe szczęście już przed samym miastem niebo się rozpogodziło,  chmury poszły bokiem, a my zaczęliśmy uporczywie szukać miejsca do zaparkowania. Gdy już nam to się udało wyruszyliśmy w stronę starówki leżącej na półwyspie, który od zachodu oblewany jest wodami Kanału Zadarskiego (tam wzięliśmy upragnioną pierwszą kąpiel w Adriatyku), a od wschodu  - wodami portowej zatoki Jazine.  Przekroczyliśmy wielkie mury obronne i  znaleźliśmy się w centrum, gdzie znajdywało się dawne rzymskie forum. Popstrykaliśmy trochę fotek, pozwiedzaliśmy, a raczej pooglądaliśmy z zewnątrz ( ze względu na krótkie spodenki nie chcieli nas wpuścić do środka) kościoły św. Donatana, św. Marii itd. W drodze do Tripciaka zahaczyliśmy o plac 5 studni, aby potem udać się nad brzeg kanału Zadarskiego i zaznać pierwszej kąpieli w Adriatyku. Niestety nie była ona za długa, ponieważ kończył nam się czas w parkometrze, więc opłukaliśmy się,  troszkę schłodziliśmy i ruszyliśmy zgodnie z planem w stronę Szybeniku.




































Po około 1,5h dotarliśmy do Szybeniku. W końcu nie musieliśmy narzekać na pogodę, ponieważ niebo było bezchmurne, a słonko pięknie prażyło. Zwiedziliśmy co mieliśmy zwiedzić, m.in. Katedrę św. Jakuba, twierdzę św. Anny itd... Oczywiście najwięcej czasu zajęło nam fotografowanie ciasnych uliczek, w których Bartek był wniebowzięty i zapełnił połowę karty. W drodze powrotnej udaliśmy się na targowisko, gdzie kupiliśmy na kolację świeżutkie owoce od babuleńki...niestety były tak pyszne, że spałaszowaliśmy je już na parkingu. 















Z różnych źródeł informacji dowiedzieliśmy się, że w Primostein znajduje się wiele ciekawych zatoczek, a że mieliśmy po drodze to postanowiliśmy się zatrzymać i troszkę na spokojnie popluskać. Niestety, gdy już  tam dotarliśmy ilość turystów i trudy w znalezieniu miejsca parkingowego skutecznie nas  zniechęciły do morskiej kąpieli, więc ruszyliśmy dalej wzdłuż wybrzeża aż do miejscowości Trogir, która według opinii znajomych jest równie pięknym miastem co Split.
Faktycznie, miasto jest warte polecenia. Samo centrum leży na wyspie, którą most łączy z jednej strony z  lądem, a z drugiej z wyspą Ciovo. Pochodziliśmy po starówce, poprze chadzaliśmy się deptaczkiem nadmorskim, gdzie stało się coś co nas w ogóle nie zdziwiło...rozpętała się straszna ulewa z kroplami wielkości winogron, a chwilę potem doszły grzmoty i pioruny. Pobiegliśmy do busika, gdzie się przebraliśmy i postanowiliśmy przeczekać burzę w aucie, ale zamiast przestać padać, zaczynało walić coraz mocniej. W żółwim tempie udaliśmy się w stronę Splitu, gdzie chcieliśmy znaleźć miejsce na nocleg i rano udać się na zwiedzanie. Jednak burza dała się we znaki i już po samym wjeździe do Splitu doświadczyliśmy paraliżu miasta... Auta dosłownie nie zwracając uwagi na sygnalizację wjeżdżały na skrzyżowania, inni wpychali się na chamca przed nas bez używania kierunkowskazów, a jeszcze inni stali sobie na awaryjkach blokując pas...i to nie z powodu awarii samochodu. Piesi również nic sobie nie robili z sygnalizacji i wchodzili pod koła na czerwonym świetle... do tego widoczność była znikoma. Lekko podenerwowani postanowiliśmy skreślić Split z naszej listy zwiedzania i tej samej nocy udaliśmy się w stronę Makarskiej, przy okazji poszukując zatoczki, gdzie moglibyśmy spędzić noc. W nocy tradycyjnie towarzyszyła nam burza, przyzwyczajeni już do walenia kropel o dach oddaliśmy się błogiemu snu. Na całe szczęście, gdy rano braliśmy się za jajecznicę na śniadanie przywitało nas zza chmur słoneczko, poprawiając nam humory :) 




















Ba, nawet towarzyszyło nam w drodze aż do samej Makarskiej... nasza radość nie trwała długo gdyż na wjeździe do miejscowości ponownie zaczęło lać. Korzystając z okazji stania w korku Dominika wyskoczyła z auta i pobiegła kupić pocztówki, na jej nieszczęście korek się rozładował, a my straciliśmy się z oczu. Na domiar złego nie mając gdzie się zatrzymać musiałem ruszyć i objechać miasto dookoła. Wracając do punktu wyjścia zaczęły się wzajemnie poszukiwania, z tą różnicą, że ja siedziałem w ciepłym busiku, a Dominika mokła :D. Okazało się, że Dominika przemoczona do suchej nitki również zrobiła rundę wokół miasta, ale na całe szczęście udało nam się odnaleźć. I tak oto w praktycznie jeden dzień udało nam się zwiedzić pół wybrzeża, więc mogliśmy się udać do miejscowości Zivogosce, gdzie mieliśmy zaplanowany dłuższy pobyt.



Zatrzymaliśmy się na kempingu Male Ciste, o którym było wiele pozytywnych opinii na różnych polskich forach związanych z tematyką Chorwacji.  Jednak pomimo naszych malutkich wymagań, czyli miejsca żeby zaparkować busika i odrobina słodkiej wody byliśmy bardzo niezadowoleni. Pani właściciel była bardzo niemiła i opryskliwa, na każde nasze pytanie związane z pobytem odpowiedzi udzielała z łaską. Mimo naszych próśb i wielu wolnych miejsc bliżej plaży pokierowała nas do tzw. "Polak Zone" czyli miejsce dosłownie przy samym płocie oddzielającym kemping od magistrali oraz oddalone o kilkadziesiąt metrów od budki z prądem (pani miała w tym interes, ale o tym potem)Niezadowoleni ponownie poszliśmy prosić o inne miejsce, ale szanowna Pani właściciel twierdziła, że wszystkie miejsca są zarezerwowane(obserwowaliśmy owe miejsca przez cały nasz pobyt i nikt przez 4 dni nie przyjechał...) mimo naszych argumentów, że w każdej chwili możemy się przestawić nic nie wskóraliśmy...ponadto okazało się, że nasz przedłużacz nie starcza do budki z prądem, więc kolejne podejście do babeczki i ta z miłym uśmiechem powiedziała, że da nam swój przedłużacz przy okazji nie wspominając, że chce za niego opłatę i tak oto musieliśmy zapłacić za przedłużać 30kun za dzień... Jedynym plusem pobytu na kempingu było to, że spotkaliśmy młode polskie małżeństwo (również miało podobną opinię o tym kempingu co my i na 2 dzień przenosili się gdzie indziej), które podobnie jak my lubiło chodzić po górach i powiedziało nam o pobliskim szczycie - Sutvid, o którym będzie w dalszej części relacji.
Na drugi dzień z samego rana postanowiliśmy się przenieść gdzie indziej ze względu na to, że na owym kempingu Pani oznajmiła nam, że jesteśmy traktowani jako normalny kamper, a nie osobówka... więc pochodziliśmy po okolicznych kempingach i suma sumarum wylądowaliśmy za płotem na kempingu obok. Cena była o połowę niższa, mogliśmy sobie wybrać dowolne miejsce na kempingu, płaciliśmy jak za osobówkę, obsługa była milutka w dodatku władająca językiem angielskim, a właściciel co wieczór przychodził na pogawędkę jak nam się podoba na kempingu, czy wszystko jest OK, czy coś nam potrzeba oraz przy okazji zapraszając nas na degustacje jego win ;)Oczywiście bogatsi o poprzednie doświadczenia, o wszystko od razu  wypytaliśmy Panią recepcjonistkę.  Kolejne dni ze względu na piękną pogodę spędziliśmy na plaży oddając się słodkiemu lenistwu smażąc się na plaży, nurkując i popijając zimne trunki. Na plażę chodziliśmy na pobliskie zatoczki, gdzie niemal wszyscy plażowicze opalali się na golasa, więc i my postanowiliśmy nie być gorsi i wyskoczyć z naszych wszystkich ciuszków... :P 















Po całodziennym plażowaniu wracając na kemping zobaczyliśmy dziadziusia stojącego na dachu swojego kampera usilnie wciskającego rękę w szczelinę w szyberdachu, a na dole zmartwioną starszą babunię, która na migi posiłkując się słowami w różnych językach próbowała nam wytłumaczyć, że nie kradną auta i żeby nie dzwonić na policję bo im "tylko" zatrzasnęły  się  kluczyki w środku. Zastanowiliśmy się jak możemy pomóc... Bartkowi przypomniało się, że  po drodze mijał  zardzewiałą siatkę uzbrajającą betonowe zbocza, która po zakończonych robotach leżała zardzewiała w rowie...pobiegł po nią i po chwili udało się wyrwać z siatki jeden drut długości 2m i po paru minutach manewrując drutem przez szczelinę w szyberdachu udało się wyciągnąć kluczyki.  Radość babuni była nie do opisania, dziękowała nam ściskając nas przez parę minut tak mocno ,że prawie połamała nam żebra, dodatkowo obdarowując buziakami. Wszyscy w dobrych humorach rozeszliśmy się w swoje strony, a my dodatkowo ciesząc się, że mogliśmy zrobić dobry uczynek tym bardziej, że zbliżał się mrok. Niestety na drugi dzień przytrafiło nam się to samo...ale o tym w dalszej części relacji.

Dzień 1 - wyjazd:

TRIP #1 EUROPA POŁUDNIOWA cz.1

Więcej fotek na naszym fanpage'u: https://www.facebook.com/TripciakCrew

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz