piątek, 25 października 2013

TRIP #1 EUROPA POŁUDNIOWA cz.4

Wstaliśmy z samego rana, uświadamiając sobie, że nadszedł już czas, aby opuścić Chorwację ;(. Zjedliśmy więc szybkie śniadanko i przystąpiliśmy do sprzątania i pakowania busika, aby przed południem ruszyć w stronę Bośni i Hercegowiny.
Po kilku godzinkach dotarliśmy do granicy Chorwacko- Bośniackiej, gdzie celnicy rzucili okiem na Tripciaka, obeszło się bez większej rewizji, jedynie zajrzeli do kosmetyczki Domiś :) Jednak Pan Celnik nie do końca chciał nas przepuścić przez granicę, gdyż chciał odkupić od nas busa...  po kilkunastu minutach tłumaczenia mu, że Tripi nie jest na sprzedaż za żadne skarby... udało nam się przejechać na drugą stronę. Zaraz za granicą zatankowaliśmy paliwo o ponad 70gr taniej niż w Chorwacji  i ruszyliśmy w kierunku wodospadów Kravica, po drodze mijając liczne winiarnie i sady. Późnym popołudniem dojechaliśmy do Kravic, gdzie oddaliśmy się kąpieli pod baaaardzo zimnymi wodospadami... Oczywiście Bartek nie mógł sobie odpuścić podpłynięcia pod sam wodospad, chociaż na pewno drugi raz by już się nie skusił, gdyż parę minut po wyjściu z wody pod słyszał od jakiegoś wędkarza, że przed momentem jego złowione rybki atakowała żmija,a chwile wcześniej obwinęła się wokół nogi jakiemuś polakowi zaznającego kąpieli...


Spałaszowaliśmy obiadek i wyruszyliśmy do Mostaru, aby zobaczyć historyczny most. Po drodze zatrzymaliśmy się przy przydrożnym straganie i nakupiliśmy owoców, które starczyły nam na kilka następnych dni, a suszone figi mamy nawet do dzisiaj :). Dojechaliśmy do Mostaru, jednak ciężko było znaleźć nam bezpieczne miejsce do zaparkowania busika... co chwile podchodził do nas jakiś bezdomny rumun wskazując miejsce do zaparkowania, gdzie za drobną opłatą popilnuje naszego dobytku...szkoda tylko, że większość tych miejsc była oznaczona kopertą, bądź zarezerwowana dla Taxi. Jednak im to nie przeszkadzało i tłumaczyli nam, że oni są tutaj parkingowymi i te ulice podlegają pod nich i to żaden problem, że znajduje się tam koperta. Mając dosyć nachalnych pseudo parkingowych rzuciliśmy okiem na most z daleka i ruszyliśmy w stronę Sarajewa. Mimo wszystko Mostar to piękne miasto i planujemy tam wrócić ponownie przy okazji kolejnego tripu :).





Droga do Sarajewa nie należała do najłatwiejszych. Troszkę żałujemy, że pokonywaliśmy ją nocą i nie mogliśmy porobić fotek, gdzie jedzie się między kilkudziesięciometrowymi, a nawet i kilkusetmetrowymi pionowymi klifami, które w żaden sposób nie są zabezpieczone i w każdym momencie coś możne na nas spaść :P Słyszeliśmy o szalonych Chorwatach, ale to co się działo w BiH przerosło najśmielsze oczekiwania. Po kilku godzinach jazdy widok Bośniaka w golfie wyprzedzającego na 3 po zakręcie w całkowitym mroku nie robił już na nas wrażenia...a potem się dziwić, że co kilkadziesiąt metrów stoi tabliczka upamiętniająca...

W nocy wjechaliśmy do Sarajewa. Całkowicie inaczej wyobrażaliśmy sobie to miasto i nie spodziewaliśmy się takiego rozmachu. Udaliśmy się na zwiedzanie starego miasta, a potem na poszukiwania miejsca do spania, jednak wszystkie parkingi jakie odwiedziliśmy były płatne lub wjazd mieli tylko mieszkańcy, nie chcąc się narażać na ewentualne kłopoty postanowiliśmy  wyruszyć ponownie w stronę Chorwacji i przespać się gdzieś przy drodze. Wjechaliśmy na autostradę i mknąc ponownie do Chorwacji oczekiwaliśmy na wymarzoną zatoczkę iiiii jest! Jednak w żaden sposób nie była ona odgrodzona od osiedla i każdy mógł sobie wejść na autostradę, wystarczyło przeskoczyć tylko betonową barierę, która sięgała mi do kolan. Na początku się tym nie przejmowaliśmy i zaczęliśmy rozkładać łóżko, aby oddać się wyczekiwanemu odpoczynkowi. Jednak zauważyliśmy, że w okolicach stacji benzynowej cały czas gapi się na nas nieciekawy typ, potem wyjął telefon i po chwili było ich dwóch. Zaniepokojony wziąłem do kieszeni gaz pieprzowy i ruszyłem wybadać teren, udając, że idę na stację benzynową.  Jak się okazało ponownie trafiliśmy na rumunów. Po mojej skromnej wizycie i złowieszczym spojrzeniu owych typów do ich ekipy dołączyło jeszcze dwóch. Hmmm może to tylko zwykłe spotkanie o 2 w nocy, albo mieli chrapkę pożyczyć sobie coś od nas na wieczne nieoddanie, gdy my będziemy słodko spać. Nie chcieliśmy jednak sprawdzać ich zamiarów  i niepotrzebnie ryzykować, więc Bartek otworzył RedBulla i pojechaliśmy dalej.  Po około godzince albo dwóch znaleźliśmy w końcu odpowiednie miejsce na nocleg. Rano obudziło nas miałczenie kota dochodzące z samochodu... Bartek zajrzał pod auto, ale nic nie znalazł, a miałczenie nie ustawało i brzmiało jakby kociak siedział w aucie. Przez chwile byliśmy święcie przekonani, że rudzielec którego Domiś dokarmiała w Chorwacji pod naszą nieobecność wskoczył do kufra, zasnął i sobie z nami pojechał w tripa... Przerzuciliśmy rzeczy, złożyliśmy wyrko, otwieramy kufer, a tam pusto...Hmmmmm, o co chodzi?! Okazało się, że jakiś bezpański kociak w nocy postanowił skorzystać z ciepełka naszego silnika i przespać się w komorze. Nie tracąc czasu, zaparzyliśmy kawę, spałaszowaliśmy śniadanko i wyruszyliśmy do Budapesztu, po drodze ponownie przejeżdżając przez Chorwację. Korzystając z okazyjnych cen paliwa przed samą granicą zatankowaliśmy do pełna oraz troszkę zapasu do naszych kanisterków. Granicę BiH-CH przekroczyliśmy bezproblemowo i po kilku  godzinach byliśmy juz z drugiej strony kraju, gdzie na granicy Chorwacko- Węgierskiej szlabany  po wejściu do Szengen były otwarte, więc odruchowo jak to w UE bez zatrzymania przekroczyliśmy granicę, jednak w momencie za nami wyrósł biegnący celnik... troszkę się zdenerwował i myśleliśmy, że przez  ten incydent zaczną nas trzepać albo nawet zatrzymają, jednak tylko z grymasem na twarzy sprawdził dokumenty i puścił nas dalej.


 Do samego Budapesztu pogoda była straszna, lał deszcz i silny wiatr rzucał busikiem po drodze jak chciał....ręce już wysiadały od ciągłego kontrowania i trzymania kurczowo kierownicy.
Dotarliśmy do Budapesztu. Niestety pogoda i tam nie rozpieszczała, strasznie było zimno, które wspomagane silnym wiatrem skutecznie zniechęcało do zwiedzania.  Znaleźliśmy darmowy parking, ubraliśmy na siebie wszystkie bluzy jakie mieliśmy i ruszyliśmy na podbój stolicy Węgier ;). Niestety mury zamkowe i parlament były w remoncie i mogliśmy je podziwiać tylko zza ogrodzenia.  Po kilku godzinach szwędania się po mieście zjedliśmy kolację i ponownie wyruszyliśmy w trasę, tym razem na celowniku TATRALANDIAAAA!























W nocy zajechaliśmy pod Tatralandię, jako fani wodnej zabawy zaparkowaliśmy na pole-position i spędziliśmy noc na parkingu ;) Rano ugotowaliśmy miskę ryżu, żeby mieć co trawić przez cały dzień moczenia tyłków.  Na wejściu troszkę się zawiedliśmy, ponieważ część znajdująca się na dworze była zamknięta z powodu niskich temperatur, a wewnątrz było tylko 5 zjeżdżalni. Jednak około południa władze parku postanowiły otworzyć cały kompleks, gdyż wyszło słonko, mimo, że na dworze panowała temperatura w okolicach 13 stopni  my od razu wybiegliśmy na zewnątrz zaliczyć wszystkie możliwe atrakcje, najlepszy był boooomerang. Gdy już troszkę zmarzły nam tyłki wskoczyliśmy do basenów termalnych i tak w kółko... troszkę to było niemądre, bo łatwo się w ten sposób załatwić, ale to i tak były ostatnie dni wyjazdu więc co nam szkodziło :P




Po prawie 10h spędzonych w wodzie opuściliśmy kompleks i ruszyliśmy przez Tatry do Zakopanego. Trasa nie rozpieszczała, było mokro, ślisko, kręto i zimnoooo, przydrożny termometr wskazywał temperaturę 0st C... a gdy dojeżdżaliśmy do szczytu góry padał nawet śnieg. Większość trasy przez góry pokonaliśmy z prędkością nie większą nić 40km/h. W nocy przekroczyliśmy Polską granicę i na 10km przez Zakopanem rozbiliśmy na dziko obóz obok francuzów, którzy wyjechali na zarobek do Szwecji, tam kupili kampera i teraz robią sobie Road Trip po Wschodzie i Południu, trzeba przyznać całkiem fajna opcja i dobry pomysł :) Z samego rana udaliśmy się na  zwiedzanie Zakopanego, niestety było strasznie zimno, a my nieprzygotowani na takie warunki postanowiliśmy nie wychodzić w góry, tylko pozwiedzać okoliczne zabytki. Na Krupówkach zaopatrzyliśmy się w worek oscypków i ponownie ruszyliśmy w trasę, tym razem do Krakowa na wystawę Body Human Exhibition. Przed wyjazdem powiedzieliśmy sobie, że jak zobaczymy autostopowiczów-podróżników to ich zabierzemy, niestety nie spotkaliśmy nikogo przez 2700km, aż w drodze do Krk zauważyliśmy łapiących stopa, Gosię i Maćka, bardzo miłe i pozytywnie zakręcone osoby :)Przy okazji postoju na ogarnięcie miejsca dla naszych autostopowiczów nakarmiliśmy wołającego już od kilkunastu kilometrów o jedzonko Tripiego ropą, którą kupiliśmy na zapas w BiH, hmmmm tylko czemu ona była niebieskiego koloru?!  Po drodze w miłej atmosferze wymieniliśmy się adresami i doświadczeniami z naszych podróży i odstawiając naszą dwójkę do Myślenic ruszyliśmy dalej. Popołudniu byliśmy już pod bramami BHE. Wystawa bardzo ciekawa i godna polecenia, szczególnie dział pokazujący rozwój płodu zaledwie od 4 tygodnia od poczęcia. Po wystawie udaliśmy się na zapiekanki na krakowskim Kazimierzu, mmm pycha! Również godne polecenia :) Po konsumpcji zapiekanek wsiedliśmy w naszą maszynę i zaczęliśmy zmierzać w stronę domu. Wieczorem dojechaliśmy do Tychów i tak oto zakończyła się nasza podróż. Ajjajajaj szkoda,że tak szybko ;(




Za jakiś czas (jak podliczymy rachunki) wrzucimy dodatkowo krótkie podsumowanie i kosztorys wyjazdu :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz