Wstaliśmy z samego rana, uświadamiając sobie, że
nadszedł już czas, aby opuścić Chorwację ;(. Zjedliśmy więc szybkie śniadanko i
przystąpiliśmy do sprzątania i pakowania busika, aby przed południem ruszyć w
stronę Bośni i Hercegowiny.
Po kilku godzinkach dotarliśmy do granicy
Chorwacko- Bośniackiej, gdzie celnicy rzucili okiem na Tripciaka, obeszło się
bez większej rewizji, jedynie zajrzeli do kosmetyczki Domiś :) Jednak Pan
Celnik nie do końca chciał nas przepuścić przez granicę, gdyż chciał odkupić od
nas busa... po kilkunastu minutach
tłumaczenia mu, że Tripi nie jest na sprzedaż za żadne skarby... udało nam się
przejechać na drugą stronę. Zaraz za granicą zatankowaliśmy paliwo o ponad 70gr
taniej niż w Chorwacji i ruszyliśmy w
kierunku wodospadów Kravica, po drodze mijając liczne winiarnie i sady. Późnym
popołudniem dojechaliśmy do Kravic, gdzie oddaliśmy się kąpieli pod baaaardzo
zimnymi wodospadami... Oczywiście Bartek nie mógł sobie odpuścić podpłynięcia
pod sam wodospad, chociaż na pewno drugi raz by już się nie skusił, gdyż parę
minut po wyjściu z wody pod słyszał od jakiegoś wędkarza, że przed momentem jego
złowione rybki atakowała żmija,a chwile wcześniej obwinęła się wokół nogi jakiemuś polakowi zaznającego kąpieli...
Spałaszowaliśmy obiadek i wyruszyliśmy do Mostaru,
aby zobaczyć historyczny most. Po drodze zatrzymaliśmy się przy przydrożnym
straganie i nakupiliśmy owoców, które starczyły nam na kilka następnych dni, a
suszone figi mamy nawet do dzisiaj :). Dojechaliśmy do Mostaru, jednak ciężko
było znaleźć nam bezpieczne miejsce do zaparkowania busika... co chwile
podchodził do nas jakiś bezdomny rumun wskazując miejsce do zaparkowania, gdzie
za drobną opłatą popilnuje naszego dobytku...szkoda tylko, że większość tych
miejsc była oznaczona kopertą, bądź zarezerwowana dla Taxi. Jednak im to nie
przeszkadzało i tłumaczyli nam, że oni są tutaj parkingowymi i te ulice
podlegają pod nich i to żaden problem, że znajduje się tam koperta. Mając dosyć
nachalnych pseudo parkingowych rzuciliśmy okiem na most z daleka i ruszyliśmy w
stronę Sarajewa. Mimo wszystko Mostar to piękne miasto i planujemy tam wrócić
ponownie przy okazji kolejnego tripu :).
Droga do Sarajewa nie należała do najłatwiejszych.
Troszkę żałujemy, że pokonywaliśmy ją nocą i nie mogliśmy porobić fotek, gdzie
jedzie się między kilkudziesięciometrowymi, a nawet i kilkusetmetrowymi
pionowymi klifami, które w żaden sposób nie są zabezpieczone i w każdym
momencie coś możne na nas spaść :P Słyszeliśmy o szalonych Chorwatach, ale to
co się działo w BiH przerosło najśmielsze oczekiwania. Po kilku godzinach jazdy
widok Bośniaka w golfie wyprzedzającego na 3 po zakręcie w całkowitym mroku nie
robił już na nas wrażenia...a potem się dziwić, że co kilkadziesiąt metrów stoi
tabliczka upamiętniająca...
W nocy wjechaliśmy do Sarajewa. Całkowicie inaczej
wyobrażaliśmy sobie to miasto i nie spodziewaliśmy się takiego rozmachu.
Udaliśmy się na zwiedzanie starego miasta, a potem na poszukiwania miejsca do
spania, jednak wszystkie parkingi jakie odwiedziliśmy były płatne lub wjazd
mieli tylko mieszkańcy, nie chcąc się narażać na ewentualne kłopoty
postanowiliśmy wyruszyć ponownie w
stronę Chorwacji i przespać się gdzieś przy drodze. Wjechaliśmy na autostradę i
mknąc ponownie do Chorwacji oczekiwaliśmy na wymarzoną zatoczkę iiiii jest!
Jednak w żaden sposób nie była ona odgrodzona od osiedla i każdy mógł sobie
wejść na autostradę, wystarczyło przeskoczyć tylko betonową barierę, która
sięgała mi do kolan. Na początku się tym nie przejmowaliśmy i zaczęliśmy
rozkładać łóżko, aby oddać się wyczekiwanemu odpoczynkowi. Jednak zauważyliśmy,
że w okolicach stacji benzynowej cały czas gapi się na nas nieciekawy typ,
potem wyjął telefon i po chwili było ich dwóch. Zaniepokojony wziąłem do
kieszeni gaz pieprzowy i ruszyłem wybadać teren, udając, że idę na stację
benzynową. Jak się okazało ponownie trafiliśmy
na rumunów. Po mojej skromnej wizycie i złowieszczym spojrzeniu owych typów do
ich ekipy dołączyło jeszcze dwóch. Hmmm może to tylko zwykłe spotkanie o 2 w
nocy, albo mieli chrapkę pożyczyć sobie coś od nas na wieczne nieoddanie, gdy
my będziemy słodko spać. Nie chcieliśmy jednak sprawdzać ich zamiarów i niepotrzebnie ryzykować, więc Bartek otworzył
RedBulla i pojechaliśmy dalej. Po około
godzince albo dwóch znaleźliśmy w końcu odpowiednie miejsce na nocleg. Rano
obudziło nas miałczenie kota dochodzące z samochodu... Bartek zajrzał pod auto,
ale nic nie znalazł, a miałczenie nie ustawało i brzmiało jakby kociak siedział
w aucie. Przez chwile byliśmy święcie przekonani, że rudzielec którego Domiś
dokarmiała w Chorwacji pod naszą nieobecność wskoczył do kufra, zasnął i sobie
z nami pojechał w tripa... Przerzuciliśmy rzeczy, złożyliśmy wyrko, otwieramy
kufer, a tam pusto...Hmmmmm, o co chodzi?! Okazało się, że jakiś bezpański
kociak w nocy postanowił skorzystać z ciepełka naszego silnika i przespać się w
komorze. Nie tracąc czasu, zaparzyliśmy kawę, spałaszowaliśmy śniadanko i
wyruszyliśmy do Budapesztu, po drodze ponownie przejeżdżając przez Chorwację.
Korzystając z okazyjnych cen paliwa przed samą granicą zatankowaliśmy do pełna
oraz troszkę zapasu do naszych kanisterków. Granicę BiH-CH przekroczyliśmy bezproblemowo
i po kilku godzinach byliśmy juz z
drugiej strony kraju, gdzie na granicy Chorwacko- Węgierskiej szlabany po wejściu do Szengen były otwarte, więc
odruchowo jak to w UE bez zatrzymania przekroczyliśmy granicę, jednak w
momencie za nami wyrósł biegnący celnik... troszkę się zdenerwował i
myśleliśmy, że przez ten incydent zaczną
nas trzepać albo nawet zatrzymają, jednak tylko z grymasem na twarzy sprawdził
dokumenty i puścił nas dalej.
Do samego Budapesztu pogoda była straszna, lał
deszcz i silny wiatr rzucał busikiem po drodze jak chciał....ręce już wysiadały
od ciągłego kontrowania i trzymania kurczowo kierownicy.
Dotarliśmy do Budapesztu. Niestety pogoda i tam nie rozpieszczała, strasznie
było zimno, które wspomagane silnym wiatrem skutecznie zniechęcało do
zwiedzania. Znaleźliśmy darmowy parking,
ubraliśmy na siebie wszystkie bluzy jakie mieliśmy i ruszyliśmy na podbój
stolicy Węgier ;). Niestety mury zamkowe i parlament były w remoncie i mogliśmy
je podziwiać tylko zza ogrodzenia. Po
kilku godzinach szwędania się po mieście zjedliśmy kolację i ponownie
wyruszyliśmy w trasę, tym razem na celowniku TATRALANDIAAAA!
W nocy zajechaliśmy pod Tatralandię, jako fani
wodnej zabawy zaparkowaliśmy na pole-position i spędziliśmy noc na parkingu ;)
Rano ugotowaliśmy miskę ryżu, żeby mieć co trawić przez cały dzień moczenia
tyłków. Na wejściu troszkę się
zawiedliśmy, ponieważ część znajdująca się na dworze była zamknięta z powodu
niskich temperatur, a wewnątrz było tylko 5 zjeżdżalni. Jednak około południa
władze parku postanowiły otworzyć cały kompleks, gdyż wyszło słonko, mimo, że
na dworze panowała temperatura w okolicach 13 stopni my od razu wybiegliśmy na zewnątrz zaliczyć
wszystkie możliwe atrakcje, najlepszy był boooomerang. Gdy już troszkę zmarzły
nam tyłki wskoczyliśmy do basenów termalnych i tak w kółko... troszkę to było
niemądre, bo łatwo się w ten sposób załatwić, ale to i tak były ostatnie dni
wyjazdu więc co nam szkodziło :P
Po prawie 10h spędzonych w wodzie opuściliśmy
kompleks i ruszyliśmy przez Tatry do Zakopanego. Trasa nie rozpieszczała, było
mokro, ślisko, kręto i zimnoooo, przydrożny termometr wskazywał temperaturę 0st
C... a gdy dojeżdżaliśmy do szczytu góry padał nawet śnieg. Większość trasy
przez góry pokonaliśmy z prędkością nie większą nić 40km/h. W nocy
przekroczyliśmy Polską granicę i na 10km przez Zakopanem rozbiliśmy na dziko
obóz obok francuzów, którzy wyjechali na zarobek do Szwecji, tam kupili kampera
i teraz robią sobie Road Trip po Wschodzie i Południu, trzeba przyznać całkiem
fajna opcja i dobry pomysł :) Z samego rana udaliśmy się na zwiedzanie Zakopanego, niestety było
strasznie zimno, a my nieprzygotowani na takie warunki postanowiliśmy nie
wychodzić w góry, tylko pozwiedzać okoliczne zabytki. Na Krupówkach
zaopatrzyliśmy się w worek oscypków i ponownie ruszyliśmy w trasę, tym razem do
Krakowa na wystawę Body Human Exhibition. Przed wyjazdem powiedzieliśmy sobie,
że jak zobaczymy autostopowiczów-podróżników to ich zabierzemy, niestety nie
spotkaliśmy nikogo przez 2700km, aż w drodze do Krk zauważyliśmy łapiących
stopa, Gosię i Maćka, bardzo miłe i pozytywnie zakręcone osoby :)Przy okazji
postoju na ogarnięcie miejsca dla naszych autostopowiczów nakarmiliśmy
wołającego już od kilkunastu kilometrów o jedzonko Tripiego ropą, którą
kupiliśmy na zapas w BiH, hmmmm tylko czemu ona była niebieskiego koloru?! Po drodze w miłej atmosferze wymieniliśmy się
adresami i doświadczeniami z naszych podróży i odstawiając naszą dwójkę do
Myślenic ruszyliśmy dalej. Popołudniu byliśmy już pod bramami BHE. Wystawa
bardzo ciekawa i godna polecenia, szczególnie dział pokazujący rozwój płodu zaledwie
od 4 tygodnia od poczęcia. Po wystawie udaliśmy się na zapiekanki na krakowskim
Kazimierzu, mmm pycha! Również godne polecenia :) Po konsumpcji zapiekanek wsiedliśmy
w naszą maszynę i zaczęliśmy zmierzać w stronę domu. Wieczorem dojechaliśmy do
Tychów i tak oto zakończyła się nasza podróż. Ajjajajaj szkoda,że tak szybko ;(
Za jakiś czas (jak podliczymy rachunki) wrzucimy dodatkowo krótkie
podsumowanie i kosztorys wyjazdu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz