środa, 12 lutego 2014

Śnieg, góry i rower :)


Od dłuższego czasu wraz z Maciejem planowaliśmy wypad na rowerach w góry. Maszerując dwa tygodnie wcześniej z Salmopolu przez Malinową Skałę na Skrzyczne stwierdziliśmy jednoznacznie, że przyjemnie pokonywałoby się tą trasę na rowerze, dodatkowo korzystając z tego, że przemieszczalibyśmy się znacznie szybciej  niż przy pieszych wędrówkach to wpadliśmy na pomysł, że urozmaicimy sobie trasę dodatkowo zahaczając o Baranią Górę. Zbliża się kolejny weekend, niestety warunki pogodowe załamują się i od kilku dni pada deszcze ze śniegiem... ze smutkiem pomimo naszego przekonania, że na rower istnieją tylko dwa rodzaje pogody -  pogoda dobra (deszcz, wiatr, błoto, zimno) i bardzo dobra (słońce, ciepełko), stwierdzamy, że jednak odpuścimy sobie ten weekend, w obawie, że podjechać damy radę, ale na zjazdach pokrytych błotem  wymieszanym ze śniegiem może być trochę niebezpiecznie... Czekamy dalej, w połowie tygodnia w górach spada śnieg,  tymczasem przychodzi niedziela, za oknem temperatura na plusie, niebo lekko zachmurzone, więc decydujemy się na rowerowy wypad. Szybki look na kamerkę internetową, szlak  ze Skrzycznego na Malinową Skałę cały jest pokryty świeżym puchem, jeszcze nikt nie zdążył go wydeptać więc nie ma mowy o jakiejkolwiek jeździe... chyba, że noszenie roweru na plecach przez całą trasę można pod to podciągnąć :P
Spakowani, zdesperowani i napaleni na jazdę zaczynamy kombinować, a może pojedziemy na Jurę, a może tu, a może tam... niestety albo stety ja się już nastawiłem i napaliłem na jazdę po górach, więc kolejny szybki look przez kamerkę , tym razem na Szyndzielnię i bach! Śnieg co prawda jest, ale szlaki są już przetarte przez turystów, więc my nie tracąc czasu wrzucamy rowery do auta i jedziemy w góry... pierwsza przeszkoda, wskaźnik paliwa nas troszkę oszukał i kilkanaście kilometrów za Tychami kończy nam się paliwo, auto zgasło, a my stoimy na poboczu... na całe szczęście do najbliższej stacji mieliśmy jakieś 800m, więc udało nam się odpalić ponownie golfera i na oparach, blokując przy okazji ruch z trudem dotoczyć się do stacji. Autko nakarmione, więc jedziemy dalej.

Około 12 dojeżdżamy na miejsce, wypakowujemy rowery. Na dole śmiałbym rzec wiosna, cieplutko, brak śniegu. Szybki posiłek w postaci banana i czekolady i jedziemy w górę.

Podjazd dosyć błotnisty, woda ścieka po stoku, ale co tam, gorzej będzie jak będziemy zjeżdżać :P Co jakiś czas robimy krótkie przerwy żeby się nie zajechać, w połowie trasy zaczyna pojawiać się pierwszy śnieg i lód, kółka tracą przyczepność i zaczynamy buksować w miejscu, ale kilkadziesiąt metrów wyżej czeka na nas już piękny biały i ubity śnieżek w który bieżnik wgryza się bez problemu i dalsza jazda nie sprawa nam już żadnych trudności. Po półtoragodzinnym kręceniu dojeżdżamy do schroniska. Na miejscu zjadamy przepyszną zupę pomidorową oraz tankujemy paliwo bogów. Za oknem jeszcze jasno, mamy trochę czasu, więc wychodzę z propozycją, aby pojechać jeszcze na Klimczok. Na odpowiedź nie musiałem długo czekać, pakujemy manatki, ostatni łyk herbatki i heja na rowery! Śniegu coraz więcej, zaczyna wiać mroźny wiatr, szlak jest ciągle zasypywany więc  zostajemy  zmuszeni do zejścia z rowerów i wprowadzania ich pod górę.

 
 

Koniec podjazdu, teraz przychodzi pora zjazdu :D Niestety, zjazd odbywa się wąskim wydeptanym pasku, w którym ciężko jest się zmieścić, a każde wyjechanie poza niego kończy się zapadnięciem przedniego koła i przeleceniem przez kierownicę ;) Udało nam się zjechać bez problemu i bez katapult, mimo, że kilka razy było blisko...docieramy do schroniska na Klimczoku. Na miejscu konsumujemy resztki herbaty oraz czekolad, w tym czasie za oknem zrobiło się ciemno. Nic no, pora wracać. Zerkamy na mapę, wyciągamy czołówki i dup. Moja przez przypadek włączyła sie gdzieś po drodze i niemal doszczętnie się rozładowała. Trudno, pojadę za Maćkiem. Ten niestety mając dobrze oświetloną drogę, zaczął mi uciekać, a ja niestety co chwile po ciemku zjeżdżałem z wydeptanej ścieżki i musiałem się wygramolić ze śniegu za każdym razem.  Po jakimiś czasie Maciek, wpadł na pomysł żeby jednak na mnie zaczekać. Zmieniliśmy taktykę. Tym razem ja jechałem przodem, a on z tyłu oświetlał mi drogę :) Jednak podczas zjazdu rozwiązanie to nie zdawało egzaminu więc, podzieliliśmy się sprzętem. Maciej miał na kasku mocną czołówkę, a ja na kierownicy jego lampkę, która nawet dawała radę.


Po chwili ponownie minęliśmy schronisko na Szyndzielni i rozpoczęliśmy dłuuuuugi zjazd. W końcu szeroki dukt, więc bez obaw o zapadające się koła, możemy się w końcu porządnie rozpędzić. Wodę, która wcześniej spływała ze zbocza chwycił przymrozek i zrobiło się troszkę ślisko, u podnóża gór troszkę błotnisto, mimo wszystko, po ciemku udało nam się pokonać w niecałe 15minut trasę, którą wcześniej podjeżdżaliśmy 1,5h. Dojechaliśmy do parkingu, rowery całe zabłocone, niestety nie mamy jak ich umyć i nie pozostaje nam nic innego jak wrzucić je w takim stanie do auta. Po drodze jednak decydujemy się je opłukać z leksza na stacji benzynowej żeby mieć mniej do roboty w domu. Droga powrotna przebiega już bez problemu, do momentu, gdy odwiozłem Maćka do Katowic. Na parkingu strzelił wąż od chłodnicy... na całe szczęście wyciek udało się zatamować taśmą, ubytek płynu chłodniczego uzupełniłem woda mineralną i powolutku udało mi się wrócić do Tychów.
Zimowy wypad można uznać za udany, a my już zacieramy rączki na wiosenny, kilkudniowy wypad po górskich szlakach.



1 komentarz:

  1. Podziwiam. Nasze rowery zapadły w sen zimowy (który chyba potrwa jeszcze trochę).
    Pozdrawiam, Asia z btth.pl

    OdpowiedzUsuń